W chwili otwarcia Uniwersytetu Warszawskiego przez władze niemieckie w 1915 r. składał się on z zaledwie 3 wydziałów: Prawa i Nauk Państwowych, Filozoficznego oraz Matematyczno-Przyrodniczego z wyodrębnionym oddziałem przygotowawczo-lekarskim. Do wybuchu II wojny światowej poprzez tworzenie nowych struktur organizacyjnych i podział istniejących uczelnia rozrosła się do 9 jednostek, wśród których znajdowały się: Wydział Teologii Katolickiej, Wydział Teologii Ewangelickiej, Studium Teologii Prawosławnej, Wydział Prawa, Lekarski, Humanistyczny, Matematyczno-Przyrodniczy, Farmaceutyczny i Weterynaryjny372. Poszczególne wydziały miały, co zrozumiałe, zróżnicowane programy nauczania, różniły się też bardzo istotnie pod względem wielkości, co było wypadkową polityki władz państwowych, możliwości i potrzeb Uniwersytetu oraz zainteresowań i strategii edukacyjnych osób zainteresowanych pobieraniem nauki. W rozdziale tym przedstawione zostaną zasady, na jakich prowadzona była działalność dydaktyczna na największych wydziałach: Prawa, Lekarskim oraz Filozoficznym, a po podziale tego ostatniego – na Humanistycznym i Matematyczno-Przyrodniczym.
W pierwszych latach funkcjonowania uczelni obowiązywał system nauczania wzorowany na austriackim. Oznaczało to, że mógł na nią wstąpić każdy kandydat legitymujący się egzaminem dojrzałości, przy czym przez pewien czas istniała pod tym względem luka pozwalająca przyjmować na Wydział Teologii Katolickiej również osoby duchowne bez matury373. Podczas studiów nie weryfikowano corocznie wiedzy słuchaczy według odgórnie przyjętego programu, lecz pozostawiano im pełną swobodę wyboru rodzaju wykładów, ćwiczeń i egzaminów. Jedyny wymóg formalny stanowiła konieczność zaliczenia 12 godzin lekcyjnych zajęć tygodniowo, którego wypełnienie potwierdzać miały w indeksie podpisy wykładowców, uzyskiwane najpierw w chwili zapisywania się na dany przedmiot, a następnie na zakończenie semestru. Nie kontrolowano natomiast na ogół frekwencji w trakcie poszczególnych zajęć, z czego skwapliwie korzystało wielu słuchaczy, programowo nie chodząc na wykłady. (Powyższy system rozliczania zajęć utrzymał się na niektórych wydziałach, z całym dobrodziejstwem inwentarza, aż do 1939 r., co z nostalgią bądź dezaprobatą wspominają zgodnie niemal wszyscy pamiętnikarze). Kończąc naukę na Uniwersytecie każdy jego absolwent uzyskiwał absolutorium, po czym mógł ubiegać się o tytuł doktora lub, w przypadku niektórych kierunków, o dyplom nauczycielski374.
50. Sala wykładowa Wydziału Farmaceutycznego, lata 30. XX w.
Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości zasady studiowania uległy wyraźnemu zaostrzeniu. Przede wszystkim, na poszczególnych wydziałach w latach 20. stopniowo wprowadzano obowiązkowe egzaminy po każdym roku nauki, od zdania których zależało przejście na rok następny. Po drugie, już w 1920 r. ustanowiono dla osób kończących studia stopień magistra. W ciągu 4 lat reformą tą objęto kolejne wydziały UW – każdy jednak w innym czasie, co powodowało spore zamieszanie. Ponadto kilkakrotnie przedłużano okres przejściowy, pozwalając absolwować wyższe uczelnie z tytułem doktora osobom, które rozpoczęły studia przed wejściem w życie ustawy. Ostatni taki termin wyznaczono na koniec 1933 r. dla słuchaczy medycyny, później było to już możliwe wyłącznie za indywidualną zgodą MWRiOP. Studenci, którzy zapisali się na Uniwersytet Warszawski po reformie, celem uzyskania stopnia doktorskiego musieli natomiast najpierw ukończyć studia magisterskie, a następnie przez co najmniej 2 kolejne lata kontynuować naukę i dopiero wtedy przedstawić rozprawę doktorską375. Było to dla nich mniej korzystne również z przyczyn finansowych. „Warunki materialne lekarzy wówczas się zmieniły” – wspomina jeden z absolwentów Wydziału Lekarskiego – „Gdy na medycynę wstępowałem, kończący studia otrzymywał tytuł «Dr med.» i zaraz mógł nieźle zarabiać. Tymczasem, gdy ja zbliżałem się do końca, miałem otrzymać tytuł lekarza, po czym obowiązywał rok praktyki w szpitalu nie mniejszym niż 100 łóżek. A koniunktura gospodarcza była wówczas pod psem”376. Od nowych zasad uczyniono jednak istotny wyjątek, pozwalając uzyskać tytuł doktora wszech nauk lekarskich osobom studiującym nowym trybem medycynę, o ile złożą odpowiednie egzaminy do 31 XII 1927 r.377 Biorąc pod uwagę nagminne przeciąganie przez studentów nauki ponad przepisowe terminy, przez sporą cześć okresu międzywojennego na Uniwersytecie studiowały więc obok siebie osoby kończące studia z tytułem magistra i takie, które po takim samym lub zbliżonym toku studiów zostawały doktorami.
Tabela 13. Liczba studentów na poszczególnych wydziałach UW 1915–1939
Rok akademicki | Wydział Teologii Katolickiej | Wydział Teologii Ewangelickiej | Studium Teologii Prawosławnej | Wydział Prawa | Wydział Lekarski |
---|---|---|---|---|---|
1915/16 | – | – | – | 216 | 538 |
1916/17 | – | – | – | 543 | 771 |
1917/18 | – | – | – | 867 | 941 |
1918/19 | 39 | – | – | 1755 | 1422 |
1919/20 | 38 | – | – | 1697 | 1168 |
1920/21 | 22 | 2 | – | 2668 | 1454 |
1921/22 | 49 | 30 | – | 2418 | 1710 |
1922/23 | 67 | 42 | – | 3049 | 1692 |
1923/24 | 68 | 36 | – | 3080 | 1522 |
1924/25 | 68 | 35 | – | 2592 | 1381 |
1925/26 | 68 | 46 | 66 | 2465 | 1236 |
1926/27 | 55 | 58 | 127 | 2467 | 1113 |
1927/28 | 62 | 76 | 177 | 2589 | 1076 |
1928/29 | 59 | 83 | 175 | 2659 | 1045 |
1929/30 | 63 | 87 | 139 | 2875 | 1039 |
1930/31 | 49 | 92 | 126 | 3147 | 969 |
1931/32 | 43 | 82 | 83 | 2844 | 941 |
1932/33 | 55 | 95 | 96 | 3501 | 1087 |
1933/34 | 53 | 98 | 105 | 3166 | 1098 |
1934/35 | 61 | 101 | 109 | 2984 | 1129 |
1935/36 | 64 | 102 | 123 | 3075 | 1138 |
1936/37 | 59 | 88 | 115 | 2860 | 1081 |
1937/38 | 55 | 82 | 112 | 2646 | 1003 |
1938/39 | 58 | 60 | 102 | 2315 | 1028 |
Tabela 13. cd.
Rok akademicki | Wydział Filozoficzny | Wydział Farmaceutyczny | Wydział Weterynaryjny | UW ogółem | |
---|---|---|---|---|---|
Wydział Humanistyczny | Wydział Matematyczno–Przyrodniczy | ||||
1915/16 | 77 | 208 | – | – | 1039 |
1916/17 | 307 | – | – | 1621 | |
1917/18 | 412 | – | – | 2220 | |
1918/19 | 1096 | 253 | – | 4565 | |
1919/20 | 1361 | 291 | 34 | 4651 | |
1920/21 | 1826 | 204 | 23 | 6209 | |
1921/22 | 2781 | 175 | 71 | 7234 | |
1922/23 | 3478 | 184 | 104 | 8617 | |
1923/24 | 3557 | 195 | 96 | 8555 | |
1924/25 | 3704 | 212 | 153 | 8145 | |
1925/26 | 4232 | 240 | 184 | 8537 | |
1926/27 | 4715 | 279 | 233 | 9047 | |
1927/28 | 3179 | 1697 | 254 | 261 | 9371 |
1928/29 | 3045 | 1591 | 256 | 268 | 9181 |
1929/30 | 2917 | 1431 | 243 | 327 | 9121 |
1930/31 | 2835 | 1359 | 241 | 340 | 9158 |
1931/32 | 2752 | 1306 | 236 | 320 | 8607 |
1932/33 | 3026 | 1484 | 245 | 344 | 9933 |
1933/34 | 2875 | 1432 | 288 | 447 | 9562 |
1934/35 | 2856 | 1530 | 297 | 449 | 9516 |
1935/36 | 2481 | 1563 | 294 | 482 | 9322 |
1936/37 | 2818 | 1674 | 259 | 424 | 9378 |
1937/38 | 2883 | 1620 | 276 | 459 | 9136 |
1938/39 | 2896 | 1513 | 258 | 403 | 8633 |
Źródło: T. Manteuffel, Uniwersytet Warszawski w latach 1915/16–1934/35, Kronika, Warszawa 1936; AUW, AcUW RP/66; SUW 1934/1935 i 1935/1936, s. 45.
Uwaga: Zestawienie uwzględnia również tzw. wolnych słuchaczy. Dane dotyczące Wydziału Farmaceutycznego obejmują także Kursy Farmacji.
Wykres 8. Struktura wielkości wydziałów UW (rok akademicki 1937/1938)
Zmiany przepisów znajdowały odzwierciedlenie w statystyce wydawanych przez Uniwersytet dyplomów magisterskich i doktorskich. W pierwszej połowie lat 20. liczba jednych i drugich była mniej więcej zbliżona i wynosiła każdego roku akademickiego ok. 300–400. Wraz z upowszechnianiem się nowego systemu studiów liczba absolwentów z tytułem magistra zaczęła gwałtownie rosnąć, by od roku akademickiego 1932/1933 utrzymywać się powyżej 1100. (Wyjątek stanowił ostatni rok przed wybuchem wojny, kiedy mury Uniwersytetu opuściło 1065 magistrów). W tym samym okresie liczba promocji doktorskich spadła do kilkudziesięciu rocznie378.
Przyczyniło się to, rzecz jasna, do umocnienia prestiżu doktoratu. Już wcześniej, gdy był on pierwszym tytułem akademickim, Stanisław Ossowski, dyskutując na temat konieczności jego uzyskania ze swą przyszłą żoną Marią, choć nieco przewrotnie kontestował wówczas potrzebę doktoryzowania się, przyznawał, że sens słów zależy dla słuchacza „nie tylko od ich brzmienia, ale od tego, kto je wypowiada”379. Głos doktora miał w społeczeństwie inną wagę niż osoby bez tego tytułu, zwłaszcza gdy dyskusja miała charakter intelektualny. Kilkanaście lat później znany już wówczas publicysta Karol Zbyszewski, którego rozprawa Niemcewicz od przodu i tyłu została odrzucona przez Wydział Humanistyczny UW, wykpiwał we wstępie do jej książkowego wydania niedoszłe benefity: „Nie będę figurował w książce telefonicznej jako «dr Zbyszewski» i fryzjer z przeciwka nie będzie mi mówił «Szanowanie panu doktorowi!». To są te przywileje stanu doktorskiego, o których mamrocze po łacinie Jego Magnificencja rektor przy promocji”380. Było to jednak robienie dobrej miny do złej gry, bo gdyby Zbyszewskiemu rzeczywiście obojętne było posiadanie tytułu doktorskiego, w ogóle nie próbowałby go uzyskać, a książkę opublikowałby bez ambicji naukowych.
Przez większość okresu międzywojennego największą jednostką organizacyjną UW był Wydział Prawa. Jego studenci stanowili w kolejnych latach od 21% do 43% ogółu słuchaczy, przy czym najczęściej odsetek ten wahał się w granicach 29–36%. W niektórych latach ich liczba przekraczała 3000381. W latach 1915–1939 na prawie immatrykulowało się łącznie 19 217 studentów, czyli mniej więcej co trzeci ze wszystkich zapisanych na Uniwersytet Warszawski zamierzał zostać prawnikiem382. Tendencja taka nie była specyfiką wyłącznie warszawską, lecz występowała również w skali całego państwa. (W roku akademickim 1934/1935 przyszli prawnicy stanowili 30% ogółu słuchaczy wszystkich szkół wyższych w Polsce)383.
Popularność studiów prawniczych wynikała, jak można sądzić, przede wszystkim z przekonania, iż zapewnią one w przyszłości dobrą pozycję na rynku pracy, otwierając drogę do stanowisk nie tylko w adwokaturze i wymiarze sprawiedliwości, ale także w administracji państwowej i samorządowej. Jakaś część młodych ludzi wybierała przy tym prawo z braku konkretnie sprecyzowanych zainteresowań. Jerzy Giedroyc, który ukończył ten kierunek na Uniwersytecie Warszawskim, napisał o sobie po latach: „Ponieważ do końca nie byłem zdecydowany, co ze sobą zrobić po maturze, jak to się zwykle dzieje w takich przypadkach, zapisałem się na prawo”384. Podobne sytuacje musiały zdarzać się często, skoro oficjalne sprawozdanie dziekana Wydziała Prawa za rok akademicki 1927/1928 stwierdzało: „[...] O ile na kursach II, III i IV ilość studentów wynosi stale 400 do 500, na kursie I przewyższa ona 1200, a więc jest trzykroć wyższa. Fakt ten ma przyczyny oczywiste: tłumaczy go [...] nieoględny pęd młodzieży na Wydział Prawa, pęd nie liczący się zupełnie z powołaniem kandydatów do tej dziedziny wiedzy [...]”385.
Z powodu dużej liczby chętnych prawo było jednym z tych kierunków, na które (począwszy od roku akademickiego 1932/1933) dokonywano odsiewu kandydatów386. Jeden z nich, kiedy przyszedł złożyć dokumenty w dziekanacie, usłyszał od progu: „To jest nasz najpopularniejszy wydział. Kto nie wie, co studiować, zgłasza się na prawo. Mamy rocznie około dwóch tysięcy zgłoszeń, a możemy przyjąć tylko tysiąc. Dlatego obowiązuje ostry konkurs matur”387. Było w tym sporo przesady, ponieważ z danych, jakimi dysponujemy dla roku akademickiego 1934/1935, wynika, iż przyjęto wówczas 799 spośród 925 kandydatów, tzn. aż 86%. Była to liczba o prawie 10 punktów procentowych wyższa niż średnia dla całego Uniwersytetu i 2,5 razy większa niż analogiczny współczynnik dla Wydziału Lekarskiego388. Nie ma dowodów, by w innych latach obowiązywały kryteria ostrzejsze.
W praktyce selekcji kandydatów dokonywano sprawdzając, czy spełniają wymogi formalne, i odrzucano przede wszystkim tych, którzy nie mogli udokumentować znajomości łaciny, czyli absolwentów niektórych gimnazjów realnych, liceów matematyczno-przyrodniczych i szkół handlowych. Poza tymi wyjątkami nie słyszało się, „aby czyjaś zdana matura została odrzucona, a delikwent nie został przyjęty”389. Często przymykano oko również na brak zaliczonej łaciny, dając kandydatowi szansę na uzupełnienie tego przedmiotu w trakcie pierwszego roku studiów, co musiał potwierdzić egzaminem złożonym przed kuratorium okręgu szkolnego390.
Program studiów prawniczych został stopniowo uregulowany rozporządzeniami MWRiOP w latach 1918–1921. Wprowadzono nimi system egzaminów rocznych, od których zależała promocja na kolejny rok. Przepisowa nauka na Wydziale Prawa miała odtąd trwać 4 lata391. Przez niemal wszystkie relacje ówczesnych studentów tego wydziału narzekania na morderczy charakter tych egzaminów przeplatają się ze wspomnieniami powszechnej absencji na zajęciach w trakcie roku akademickiego. Z upływem czasu niektórzy słuchacze krytykowali ten system jako nieefektywny. Do wniosków takich doszedł m.in. Wojciech Wasiutyński, skądinąd syn wykładowcy Wydziału Prawa: „Profesorowie wydziału prawa reprezentowali wysoki poziom naukowy, ale system nauki był zły. Ze szkoły średniej z jej rygorami i stałym kontaktem z uczącymi, przechodziło się nagle do wielkiej sali z kilkuset studentami i zmieniającymi się na katedrze wykładowcami. Wystarczyło przyjść dwa razy – na początku i na końcu trymestru – żeby wziąć podpis profesora; poza tym można go było nawet nie słuchać. Wykłady wydawane były przez Bratniak w formie powielanych skryptów. Obowiązkowych seminariów nie było. Wyłącznie ustny egzamin z całego roku, ze wszystkich przedmiotów, zdawało się jednego dnia. Wynik zależał nie tylko od stanu wiedzy zdającego, ale od wielu innych okoliczności. Znałem ludzi inteligentnych i pilnych, którzy «oblewali» egzaminy z powodu zdenerwowania, i innych, którzy się prawie nie uczyli («kasztany kwitną, trzeba się zabrać do egzaminów» – mawiał jeden z nich), a zdawali”392. Jerzy Giedroyc wspomina natomiast: „Dwa miesiące przed każdą sesją egzaminacyjną brałem urlop, trochę udawałem, że choruję, i kułem do egzaminów, a że miałem szczęście, jakoś zdawałem je na tróje”393.
Nie bez racji jeszcze inny ówczesny student określił istniejący wówczas system jako „iście diaboliczny”, wspominając stres towarzyszący zaliczeniu roku: „[...] Po kilkumiesięcznym wkuwaniu tekstów, komentarzy, kodeksów przychodziło się na godzinę, powiedzmy dziesiątą, i proszę bardzo: tu prawo międzynarodowe, a tam, naprzeciwko, prawo administracyjne. Tu statystyka, a w tamtym pokoju procedura karna. Jeszcze w innym pokoju elegancki, z bródką, prof. Wacław Makowski, współautor wchodzącego właśnie w życie nowego kodeksu karnego [...]. Gdy więc zdałeś już prawo karne i wypadałeś nieco zziajany na korytarz, z miejsca otaczał cię tłum rozgorączkowanych, zaczerwienionych, nieco nieprzytomnych kolegów i koleżanek, by zarzucić cię pytaniami: «Jak?», «Co pytał?», «W jakim humorze?», «Ciężko było?», «Co dostałeś?», «Jakie było pierwsze pytanie?», «Stary, żyjesz?». Ledwie zaspokoiłeś ich ciekawość, już cię czekały następne drzwi i następny egzamin, powiedzmy, z historii ustroju dawnej Polski. Ale idąc tam wiedziałeś – o, nieszczęsny, że to przecież jeszcze nie koniec! [...] Nic dziwnego, że po czterech, pięciu czy sześciu godzinach takiego magla wychodziłeś z uniwerku na wyraźnie chwiejnych nogach i. z kompletną pustką w głowie”394.
Niska frekwencja na zajęciach i charakter egzaminów na Wydziale Prawa były w istocie zjawiskami współzależnymi: studenci nie chodzili na wykłady, mając świadomość, iż nie dowiedzą się z nich na ogół niczego, co nie zostałoby napisane przez wykładowców w podręcznikach lub w skryptach opracowanych przez starszych kolegów. Normę tę utrwalali profesorowie, tolerując opuszczanie zajęć przez studentów. (Jeden z nielicznych wyjątków stanowił prof. Józef Rafacz, który dzięki dobrej pamięci wzrokowej potrafił wyłuskać na egzaminie osoby, które nie pojawiały się na jego zajęciach395). Wykładowcy domagali się za to często powtarzania później na egzaminach słowo w słowo treści swoich publikacji. Szczególnie znany pod tym względem był prof. Eugeniusz Jarra, który organizował nawet dla chętnych specyficzne egzaminy zerowe, polegające na recytowaniu z pamięci całych partii swego podręcznika przed audytorium pełnym studentów. Obraz taki mocno utkwił w pamięci jednemu z ówczesnych słuchaczy: „Kiedy padło z katedry jedno z tych sakramentalnych pytań, na które jedynie ścisła i właściwa odpowiedź zawarta była w podręcznikowych formułkach, Jurek, a po nim Janek [koledzy autora – P.M.M.] w nagle zaległej ciszy zaczęli, zdanie po zdaniu, stronica po stronicy, recytować wykuty na pamięć tekst. Trudno zapomnieć ten moment: Jurek recytuje śmiało i pewnie, a twarz Jarry rozjaśnia się i rozpływa w błogim uśmiechu. Mija minuta, druga, trzecia. I nagle wśród skupionej ciszy zaczynają szeleścić kartki. Wszyscy szukają właściwej stronicy, by sprawdzić, czy ścisłość recytowanego z podręcznika tekstu jest zupełna. Po kwadransie bezbłędnej recytacji profesor łaskawie przerywa, by stwierdzić, że tak oto wygląda odpowiedź wzorowa”396.
51. Podanie Bolesława Piaseckiego o przełożenie terminu egzaminów z powodu pobytu w areszcie śledczym i osadzenia w obozie odosobnienia w Berezie Kartuskiej
52. Profesor Eugeniusz Jarra, 1928 r.
Seminaria miały na Wydziale Prawa charakter nieobowiązkowy, więc uczęszczali na nie tylko nieliczni studenci autentycznie zainteresowani nauką. W zgodnej opinii wielu osób wspominających lata swych studiów, to właśnie ten rodzaj zajęć był najbardziej rozwijający intelektualnie. Omawiano tam referaty i przygotowywane przez seminarzystów prace doktorskie. Niektórzy profesorowie analizowali ze studentami rzeczywiste bądź hipotetyczne casusy prawne. Wacław Makowski wraz ze swym asystentem Stanisławem Batawią pewnego razu zainscenizowali nawet w tym celu między sobą szarpaninę zakończoną spoliczkowaniem, z której następnie kazali pisać zszokowanym studentom, będącym jej świadkami, zeznania. (Okazały się one, czego dowieść miał eksperyment, całkowicie sprzeczne)397. Na 2 lata przed wybuchem II wojny światowej program studiów prawnych częściowo zreformowano, wprowadzając obowiązkowe seminaria i ćwiczenia, które, jak oczekiwał rektor, „niewątpliwie pogłębią wśród młodych prawników metody pracy naukowej i dadzą im możność zetknięcia się z praktycznymi zajęciami w różnych specjalnościach ich przyszłej kariery prawniczej”398. Praktycznych skutków tej zmiany nie zdążono już jednak zaobserwować.
Student prawa nie zaliczał roku, jeśli otrzymał ocenę niedostateczną z więcej niż jednego przedmiotu. W przypadku, gdy trafiła mu się tylko jedna dwójka, uzyskiwał zaliczenie warunkowe, co oznaczało, iż musiał zdać egzamin w uzgodnionym z profesorem terminie poprawkowym. Konieczność zdawania wszystkich egzaminów jednego dnia i ich pamięciowy charakter powodowały, że pewna część studentów w ogóle do nich nie podchodziła. Według danych z połowy lat 20., postępowało tak aż ok. 40% słuchaczy pierwszego i zbliżony odsetek ostatniego roku studiów. Na drugim i trzecim roku zdarzało się to maksymalnie kilkunastu procentom studentów. Wśród tych, którzy do egzaminów podeszli, oblewała je na pierwszym roku niemal połowa, a na kolejnych latach od kilku do ponad 20%399. Na tym tle zupełnie ulgowo przedstawiała się kwestia ukończenia studiów, ponieważ tytuł magistra otrzymywało się na Wydziale Prawa bez konieczności zdawania jakichkolwiek dodatkowych egzaminów, wyłącznie na podstawie absolutorium, potwierdzającego zaliczenie 4 lat nauki400.
Drugim, poniekąd klasycznym kierunkiem uniwersyteckim była medycyna. W latach 1915–1939 na Wydziale Lekarskim UW immatrykulowanych zostało łącznie 5590 osób, co stanowiło niemalże 10% wszystkich przyjętych w tym okresie na studia401. Przez pierwsze 3 lata po wznowieniu działalności przez Uniwersytet była to jego najliczniejsza jednostka organizacyjna; studiowało tu 42–52% ogółu studentów. Później odsetek ten zaczął gwałtownie spadać, aby począwszy od roku akademickiego 1926/1927 ustabilizować się na poziomie n-12%402. Regres ów wymuszony został głównie przez brak środków materialnych, pozwalających zapewnić odpowiednią infrastrukturę dydaktyczną. W sprawozdaniu za rok 1925/1926 dziekan Wydziału Lekarskiego informował o chronicznym niedofinansowaniu ze strony władz państwowych, warunkach pracy i nauki znacznie gorszych niż za czasów państw zaborczych i wynikającym z tego ograniczeniu liczby przyjmowanych studentów, „jakie okazało się konieczne już od kilku lat ze względu na niemożność pomieszczenia liczby ich większej w naszych pracowniach szczupłych i nie mających widoków na rozszerzenie”403.
W tych okolicznościach, wobec dużej liczby osób chcących studiować medycynę na UW, Wydział Lekarski wprowadził w 1925 r. konkurs matur. Oprócz wymaganej znajomości łaciny, „dla lepszego poznania kandydata, oraz dla wyrobienia sobie właściwego sądu o jego wartości i jego zdolnościach uwzględniano także stopnie maturalne z poszczególnych przedmiotów, jak nauk przyrodniczych, języków obcych itd.” Metodą tą z 400 kandydatów przyjęto 117, w tym 100 w pierwszej turze, pozostałych zaś decyzją Rady Wydziału, po uwzględnieniu odwołań, uzupełnieniu brakujących dokumentów itp. Jak można obliczyć, naukę mógł zatem podjąć tylko mniej więcej co trzeci ubiegający się o miejsce na Wydziale Lekarskim. (Poza powyższą procedurą kwalifikacyjną, jak co roku, na mocy specjalnego porozumienia z Ministerstwem Spraw Wojskowych, przyjęto 30 elewów Wojskowej Służby Sanitarnej). „W praktyce z tym wszystkim przecież duże bywały trudności” – czytamy na temat konkursu matur w sprawozdaniu dziekańskim – w związku z czym począwszy od roku akademickiego 1926/1927, za zgodą MWRiOP, wprowadzono regularne egzaminy wstępne, mające na celu „wykazanie stopnia wykształcenia ogólnego przy pomocy testów, na wzór amerykański”404. Warto poświęcić im nieco więcej uwagi, gdyż ich przebieg ukazuje bardzo istotne zjawiska występujące wówczas na Uniwersytecie.
53. Profesorowie kliniki chirurgicznej UW, 1919–1936
W ramach egzaminów wstępnych kandydaci na Wydział Lekarski musieli przygotować streszczenie wysłuchanego wykładu oraz napisać tzw. pracę dowolną na jeden z dwóch danych do wyboru tematów. W 1931 r. wykład dotyczył np. „Roli filtracji przy wydzielaniu moczu”, a praca pisemna mogła dotyczyć zagadnień tak od siebie odległych, jak „Wpływ alkoholu na człowieka” i „Książka”. Oprócz tego brano pod uwagę średnią ocen ze świadectwa maturalnego, początkowo uwzględniając wszystkie przedmioty (łącznie z gimnastyką i śpiewem), a dopiero od pewnego czasu wiodące (matematykę, język polski i obcy, przyrodę, historię i geografię). Pod koniec lat 30. zrezygnowano z rozprawek na tematy „dowolne”, zastępując je testem, w którym kandydaci musieli odpowiedzieć na szereg „pytań natury ogólnej”, a także przetłumaczyć na polski krótkie wypowiedzi pisemne z języków obcych. Jako odrębne zadanie dodano także omówienie na piśmie filmu naukowego o tematyce medycznej405. Za przystąpienie do egzaminu każdy z kandydatów musiał uiścić opłatę w wysokości 20 zł (dane z 1927 r.), z której pokrywano koszty sekretariatu i opłacano honoraria trzech egzaminatorów406.
W 1931 r. podania o przyjęcie na Wydział Lekarski złożyło 545 osób, zaś do egzaminów wstępnych przystąpiło ich 537. Przyjęto 120 osób, czyli mniej więcej co piątego kandydata. Podobnie jak w latach poprzednich, dodatkowych 60 studentów stanowili podchorążowie Wojskowej Służby Sanitarnej, których nabór przeprowadzała we własnym zakresie armia. Zbliżone realia – od 3 do 5 kandydatów na jedno miejsce – występowały podczas egzaminów wstępnych w całym okresie 1926–1939. Wielu z kandydatów, którym nie udało się dostać na medycynę, próbowało szczęścia za rok, a niekiedy nawet przez kilka kolejnych lat z rzędu. Przy tak dużej liczbie kandydatów rekrutacji towarzyszyły różne negatywne zjawiska, jak podrzucanie wypracowań napisanych przez osoby trzecie, czy organizowanie „nielegalnych”, tzn. nieautoryzowanych przez Uniwersytet kursów przygotowawczych, które miały zapewnić przyjęcie na studia407. Zdarzały się też afery kryminalne, na przykład wyłudzanie pieniędzy na rzekome przekupienie egzaminatorów. (Fakt, iż znajdowali się chętni, aby zapłacić za to kilka tysięcy złotych, świadczy nota bene o wysokiej wartości rynkowej studiów medycznych na UW)408.
Niezależnie od tego profesorowie, a zwłaszcza dziekani Wydziału Lekarskiego byli przedmiotem zmasowanych zabiegów o protekcję, co opisał jeden z nich, nieprzypadkowo chyba posługując się terminologią militarną: „Dziekan był oblegany w Uniwersytecie, w domu i na ulicy przez procesje wstawiających się za kandydatami, był zasypywany listami i musiał chcąc nie chcąc stawić wszystkiemu czoło – sytuacja niezwykle trudna psychologicznie, bo w tej nawale atakujących prośbami byli przyjaciele i krewni, wojsko i cywile, czcigodni starcy, rozmaite panie i podlotki. Taka ofensywa trwająca kilka tygodni mogła zmusić do poddania się na słabszych odcinkach frontu nawet najmężniejszego dziekana”409.
Czy system egzaminów wstępnych był sprawiedliwy? Przede wszystkim nie służyły one sprawdzeniu wiedzy z zakresu nauk przyrodniczych niezbędnej, aby studiować medycynę, lecz zbadaniu ogólnej inteligencji kandydatów i ich umiejętności poprawnego formułowania wypowiedzi na piśmie. Jak stwierdzały same władze Wydziału Lekarskiego w piśmie do MWRiOP, miały one na celu „bardziej zapoznanie się z właściwościami danego umysłu i stopniem inteligencji, niż sprawdzenie określonej sumy mniej lub bardziej specjalnych wiadomości”410. Charakter zadań egzaminacyjnych wyraźnie faworyzował kandydatów o predyspozycjach lub dobrym wykształceniu humanistycznym, wysławiających się bezbłędnie po polsku, co obniżało szanse tych, którym brakowało takich kompetencji, nawet jeśli wyróżnialiby się wyjątkowymi zdolnościami w zakresie nauk przyrodniczych.
Funkcjonowanie tak pomyślanego systemu rekrutacyjnego można przeanalizować na przykładzie lat, dla których dysponujemy odpowiednio szczegółowymi danymi. Wyjątkowo ciekawy jest pod tym względem zwłaszcza 1927 r., gdyż z przeprowadzonego wtedy naboru zachowały się arkusze z indywidualną punktacją poszczególnych kandydatów. Podania o przyjęcie na medycynę złożyło wówczas 381 osób, wśród których było 302 mężczyzn (81%) i 79 kobiet (19%). Kandydaci wyznań chrześcijańskich stanowili 51%, zaś Żydzi 49%. Na studia zakwalifikowanych zostało łącznie 115 osób, w tym kilka po złożeniu odwołań do rady wydziału. Znalazło się między nimi 94 mężczyzn (82%) i 21 kobiet (18%); 83 osoby były Polakami (72%), a 32 Żydami (28%). Dodatkowo przyjęto 30 podchorążych – wyłącznie mężczyzn narodowości polskiej – co zmieniało oczywiście proporcje płci i wyznania wśród przyjętych na studia; grupa ta, jako rekrutowana poza Uniwersytetem, została jednak przeze mnie pominięta w dalszej analizie.
Łatwo zauważyć, że Żydów było prawie dwukrotnie mniej wśród przyjętych na Wydział Lekarski niż wśród kandydatów. Dysproporcja ta staje się jeszcze bardziej wyrazista, gdy obliczymy, jakie szanse zakwalifikowania na medycynę mieli kandydaci obu narodowości. Okazuje się otóż, że o ile dla Polaków szanse wynosiły 42%, o tyle dla Żydów dwuipółkrotnie mniej – bo jedynie 17%. Taki sam wskaźnik pozwala ustalić, iż podczas rekrutacji dyskryminowano również kobiety: przyjęto na studia 26% z nich, podczas gdy mężczyzn dostało się 31%. Jak to się często zdarza, efekty obu dyskryminacji sumowały się, czego skutkiem była następująca hierarchia szans powodzenia podczas egzaminów: mężczyzna narodowości polskiej – 43%, kobieta narodowości polskiej – 40%, mężczyzna narodowości żydowskiej – 19%, kobieta narodowości żydowskiej – 11%. Ujmując to nieco inaczej, Polakom płci męskiej było 2 razy łatwiej dostać się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego niż Żydom i 4 razy łatwiej niż Żydówkom, które stanowiły tym samym najbardziej upośledzoną kategorię kandydatów. Polki miały natomiast tylko nieznacznie mniejsze szanse przyjęcia niż ich rodacy płci męskiej411. Prowadzi to do wniosku, że na medycynę starano się przede wszystkim nie dopuścić zbyt wielu Żydów (niezależnie od płci), uprzedzenia wobec kobiet odgrywały natomiast mniejszą rolę i ujawniały się głównie wobec kandydatek wyznania mojżeszowego.
Nieproporcjonalnie dużego odsiewu osób narodowości żydowskiej na egzaminach wstępnych nie da się wytłumaczyć ich gorszym przygotowaniem merytorycznym. Wskazują na to wyniki ze świadectwa maturalnego, które wpisywano w arkuszach przy nazwisku każdego z kandydatów. Po przeliczeniu wynika z nich, że ubiegający się o przyjęcie na medycynę Żydzi legitymowali się statystycznie wyższą średnią punktów (3,73) niż Polacy (3,68). Podobnie zresztą rzecz się miała z kobietami (3,84), które jeszcze wyraźniej wyprzedzały mężczyzn (3,67). Zdecydowanie najwyższą średnią punktów ze świadectwa wykazywały się przy tym kandydatki narodowości żydowskiej (3,84), nieco niższą Polki (3,83), jeszcze niższą mężczyźni – Żydzi (3,7), zaś najsłabszą mężczyźni – Polacy (3,0), którzy, jak na ironię, byli przyjmowani na studia najliczniej412. Z rozbieżności pomiędzy ocenami maturalnymi a wynikami egzaminów zdawano sobie sprawę na Wydziale Lekarskim, tłumaczono ją jednak nierównym poziomem szkół średnich i „bałamutnym” charakterem ocen wystawianych przez niektóre z nich413.
Nie sposób dziś dokładnie odtworzyć, jak w praktyce odbywało się faworyzowanie Polaków i dyskryminowanie Żydów. Należy jednak przypuszczać, że miało ono w dużej mierze charakter systemowy, opierając się przede wszystkim na trybie egzaminów wstępnych, które – jak już zostało powiedziane – obok ogólnej inteligencji sprawdzały przede wszystkim biegłość posługiwania się poprawną polszczyzną. Przy tak dużej liczbie kandydatów umożliwiały one odsiew osób popełniających nawet drobne błędy językowe. W cytowanym już piśmie do MWRiOP władze Wydziału Lekarskiego przedstawiały cały ich katalog, donosząc, iż „obok fatalnej częstokroć budowy zdań i używania germanizmów czy rusycyzmów uderzają przede wszystkim karygodne błędy ortograficzne”414. Sprawdzian był więc de facto zakamuflowanym egzaminem z języka państwowego. Uderzało to zwłaszcza, choć nie tylko, w Żydów. Osoby słabo zasymilowane do polskości nie miały właściwie żadnych szans, aby przejść przez sito tak prowadzonej rekrutacji. Oprócz tego podpisane imieniem i nazwiskiem sprawdziany pozwalały bez trudu ustalić, kto jest ich autorem. Otwierało to pole do subiektywnych decyzji oceniających prace, którzy mogli kierować się własnymi uprzedzeniami i preferencjami, podzielanymi zapewne przez większość kolegów. (Inaczej trudno jest wytłumaczyć, dlaczego np. kandydatki pochodzenia żydowskiego osiągały dużo gorsze wyniki niż mężczyźni tej samej narodowości).
Dane z kolejnych lat są wprawdzie zbyt mało dokładne, aby zbadać przebieg rekrutacji równie wnikliwie jak dla 1927 r., lecz nie pozostawiają żadnych wątpliwości, iż dyskryminacja kandydatów pochodzenia żydowskiego przy naborze na medycynę miała nadal miejsce. W okresie 1929–1934 odsetek Żydów wśród przyjętych na ten kierunek był zawsze co najmniej dwukrotnie niższy niż wśród przystępujących do egzaminów wstępnych415. Prowadzi to do wniosku, że co najmniej od 1927 r. na Wydziale Lekarskim obowiązywał w praktyce niepisany numerus clausus dla osób pochodzenia żydowskiego, którego skwapliwie przestrzegały kolejne władze dziekańskie.
Jak już zostało powiedziane w jednym z poprzednich rozdziałów, kandydaci, którzy nie zakwalifikowali się na medycynę, zapisywali się niekiedy na inne wydziały Uniwersytetu, albo nawet na inną z uczelni krajowych bądź zagranicznych. Część z nich chciała zapewne uniknąć w ten sposób zmarnowania roku, inni planowali przenieść się później na Wydział Lekarski. Do liczby tej należy doliczyć osoby, które nie podchodziły nawet do egzaminów wstępnych na UW, udając się od razu na studia za granicę, z zamiarem przeniesienia się za jakiś czas do Warszawy, a także studentów innych uczelni, zmuszonych do przeprowadzki do stolicy przez różne okoliczności życiowe.
Gdy chodzi o osoby pochodzenia żydowskiego, na podstawie uniwersyteckiej bazy danych możemy ustalić, iż mniej więcej 1/4 z kandydatów, których nie przyjęto na medycynę, jeszcze w tym samym roku wstąpiła na UW na inne kierunki. Dwóm z nich, którzy uzyskali wyjątkowo wysokie oceny z egzaminu wstępnego, a nie legitymowali się znajomością łaciny, pozwolono studiować na Wydziale Lekarskim pod warunkiem uzupełnienia tego przedmiotu. Najwięcej, bo aż 24 osoby, trafiły na Wydział Prawa, 3 na Matematyczno-Przyrodniczy i dalsze 3 na Filozoficzny. Kolejnych 13 kandydatów z 1927 r. zapisało się na Uniwersytet Warszawski w następnych latach, z czego 5 udało się dostać na Wydział Lekarski (jednemu z nich dopiero po 7 latach!). Tylko jedna z osób przyjętych na inne kierunki przeniosła się natomiast z czasem na medycynę, co podważa obiegową opinię o powszechności takich praktyk416.
Z informacji, jakie w niektórych latach podawano, dowiadujemy się, iż ogólna liczba przyjmowanych na wyższe lata medycyny wahała się od kilkunastu do ponad 40 osób, przenoszących się głównie z innych uniwersytetów krajowych, co stanowiło bardzo poważne obciążenie dla pękającego już i tak w szwach Wydziału Lekarskiego. „Choć bardzo wielu petentom musi się odmówić, to przecież corocznie Dziekan jest zmuszony przyjąć pewną ich liczbę, w efekcie czego wyższe lata mają zbyt wielu studentów [...]” – czytamy w sprawozdaniu za rok akademicki 1936/1937417.
Również w tym przypadku dysponujemy tylko fragmentarycznymi danymi na temat mechanizmów podejmowania decyzji. W 1930 r. podania o przyjęcie bez egzaminów na wyższe lata medycyny Uniwersytetu Warszawskiego złożyło 47 osób, z których 21 studiowało na innych uczelniach w Polsce, 23 za granicą (co charakterystyczne, znajdowali się wśród nich wyłącznie Żydzi), 2 osoby były absolwentami innych wydziałów UW, a jedna próbowała dostać się na pierwszy rok, nie będąc słuchaczką żadnego uniwersytetu. W grupie tej było w sumie 31 Żydów, tzn. około 2/3. Zakwalifikowano 19 osób, w tym 7 warunkowo, uzależniając ostateczną decyzję od przedstawienia przez nich ocen z dotychczasowych studiów, bądź od konsultacji z wybranymi profesorami wydziału. Wśród przyjętych było 6 Polaków i tylu samo Żydów, wśród przyjętych warunkowo – kolejnych 6 Polaków i 1 Żyd418.
Trzy lata później złożono 66 podań. O przyjęcie na wyższe lata medycyny ubiegało się 20 studentów uczelni polskich (dwoje Żydów), 33 zagranicznych (30 Żydów), a także 13 słuchaczy (3 Żydów) innych wydziałów UW lub Państwowego Instytutu Dentystycznego w Warszawie. Pozytywnie rozpatrzono 11 wniosków, z których 3 zostały złożone przez osoby wyznania mojżeszowego419. Zarówno w 1930, jak i 1933 r. Polacy mieli znacznie większe szanse niż Żydzi, aby przenieść się na medycynę. Uderzające jest również, iż konsekwentnie odrzucono przytłaczającą większość podań osób studiujących na uczelniach zagranicznych, co nosiło znamiona niepisanej zasady i uderzało przede wszystkim właśnie w Żydów. Interesujące wydaje się także, że chętniej przyjmowano na medycynę osoby przenoszące się z innych uczelni polskich niż z innych wydziałów rodzimego Uniwersytetu. Wśród tych ostatnich dominowali absolwenci Wydziału Weterynaryjnego, dużo rzadziej zdarzali się studenci innych kierunków.
W sytuacji, gdy pochodzenie stało się poważną przeszkodą, aby zostać przyjętym na Wydział Lekarski, część Żydów próbowała obejść istniejące restrykcje, zdobywając wykształcenie medyczne za granicą, a następnie nostryfikując uzyskany dyplom na Uniwersytecie Warszawskim. Liczba ubiegających się o to zaczęła wyraźnie wzrastać od początku lat 30., co wiązało się zapewne ze stopniowym powrotem do kraju osób, które wyjechały kilka lat wcześniej studiować medycynę w innych państwach. W roku akademickim 1925/1926 na Wydziale Lekarskim przeprowadzono 18 nostryfikacji, 4 lata później 20, a w roku 1932/1933 w toku znajdowało się już 41 spraw, z których 9 sfinalizowano. W ostatnim roku akademickim przed wybuchem wojny dyplomy lekarskie nostryfikowało 25 osób. We wszystkich tych latach przytłaczająca większość wniosków została złożona przez osoby pochodzenia żydowskiego420.
Już w latach 20. władze Wydziału Lekarskiego UW doskonale zdawały sobie sprawę, jakie były przyczyny popularności nostryfikacji wśród Żydów i zabiegały o odgórne ich zakazanie przez władze państwowe. W tym też celu Rada Wydziału przyjęła specjalną uchwałę, którą 23 IX 1925 r. przekazała MWRiOP, wydziałom lekarskim pozostałych uniwersytetów w kraju, a także opublikowała w prasie. Głosiła ona:
„Sprawa nostryfikacji dyplomów zagranicznych na Wydziałach Lekarskich staje się ważnym zagadnieniem społecznym, wobec ilości zgłoszeń i przynależności ich do elementów nie zawsze pożądanych dla społeczeństwa. [...] Wydziały Lekarskie naszych uczelni, wprowadzając «numerus clausus», powodowały się w swych decyzjach nie tylko pojemnością swoich zakładów, lecz i nie w mniejszej mierze pojemnością terenu przyszłej pracy swych wychowańców. Znaczne liczby nostryfikantów, otrzymując prawo praktyki w Kraju, niweczą wyliczenia, na których oparte są kalkulacje «numerus clausus» na Wydziałach Lekarskich i mogą spowodować w przyszłości obniżenie niezbędnego poziomu dobrobytu lekarzy, zamieniając ich w najniebezpieczniejszy pod względem społecznym proletariat inteligentów. [...] Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego uznaje, że w danym momencie zapotrzebowanie lekarzy w kraju jest w całości pokryte, pomimo ich mniejszego odsetka w stosunku do liczby ludności w porównaniu z krajami zachodnimi o wyższej kulturze, co jednak objaśnia się małym stanem dobrobytu i niedostatecznym uświadomieniem potrzeb sanitarnych u nas [...]. Wydział Lekarski uznając, że liczba lekarzy kończących obecnie i mogących kończyć w przyszłości corocznie Wydziały Lekarskie polskich uniwersytetów może w zupełności sprostać zapotrzebowaniu lekarzy w Kraju, uważa za niezbędne w obawie nadprodukcji fachowców w tej gałęzi pracy, zaprzestać przyjmowania do nostryfikacji dyplomów uczelni zagranicznych, ograniczając je tylko do tych wyjątkowych przypadków, w których znaczne zasługi naukowe kandydata zagranicznego mogą zapewnić Krajowi realne korzyści”421.
Powyższego stanowiska, w pełni podtrzymanego później przez Radę Wydziału Lekarskiego w dyskusji, jaka się wywiązała z innymi ośrodkami akademickimi422, nie należy z pewnością oceniać w oderwaniu od ówczesnych realiów społecznych i politycznych. Nawet jeżeli sformułowania „numerus clausus” profesorowie używali formalnie w sensie ograniczenia liczebności nostryfikantów niezależnie od ich wyznania, obostrzenie takie w praktyce uderzało przede wszystkim w Żydów, którzy stanowili w tej grupie większość. Trudno w tej sytuacji przypuszczać, by autorzy uchwały nie podzielali poglądu o nadmiernej liczbie osób pochodzenia żydowskiego w środowisku lekarskim i nie dążyli do ograniczenia ich dalszego napływu na rynek usług medycznych, odbywającego się z pominięciem studiów w kraju. Uchwała ukazuje ponadto, że interes narodowy utożsamiano w praktyce z własnym interesem zawodowym, obawiając się pogorszenia sytuacji materialnej lekarzy polskich w następstwie umocnienia się konkurencji ze strony żydowskich kolegów po fachu. Autorów uchwały niezbyt interesowała natomiast społeczna ani etyczna strona problemu: kraj był, według nich, zacofany pod względem dostępności służby zdrowia i należało się z tym pogodzić. Chociaż Wydziałowi Lekarskiemu nie udało się doprowadzić do formalnego zakazania nostryfikacji dyplomów zagranicznych, nie ma wątpliwości, że nastawienie do Żydów nie zmieniło się wśród tamtejszej profesury na lepsze423. Na rok przed wybuchem II wojny światowej Rada Wydziału Lekarskiego uchwaliła zresztą wstrzymanie nostryfikacji aż do 1942 r.424
54. Studenci w laboratorium Zakładu Chemii Organicznej, lata 30. XX w.
Studia na Wydziale Lekarskim należały z pewnością do najtrudniejszych na Uniwersytecie. Po unormowaniu ich trybu przez MWRiOP w latach 1918–1920 miały trwać przepisowo 5 lat i 1 trymestr. Początkowo dzieliły się na dwie części – ogólną i specjalistyczną – z których każda kończyła się grupą egzaminów, zwaną odpowiednio pierwszym lub drugim rigorosum. Do pierwszej z nich można było podejść po ukończeniu pierwszych 2 lat studiów i należało zdać wchodzące w jej skład egzaminy w ciągu roku. Uczęszczanie na wykłady z części specjalistycznej było możliwe dopiero po zaliczeniu pierwszego rigorosum. Drugie rigorosum miało już w dużej części charakter praktyczny. Od jesieni 1920 r. wprowadzono egzaminy po każdym z 4 pierwszych lat studiów, od których wyniku zależała możliwość kontynuowania nauki. Powtarzanie roku więcej niż 2 razy powodowało skreślenie z listy słuchaczy. W 1928 r. weszła w życie kolejna reforma studiów lekarskich, która ustaliła ich ścisły program, a egzaminy podzieliła na 7 grup. Trzy pierwsze z nich należało złożyć przed uzyskaniem absolutorium. Po zdaniu kolejnych 4 grup student otrzymywał dyplom lekarski i mógł kontynuować naukę celem uzyskania stopnia doktora medycyny425.
Egzaminy medyczne były bardzo trudne. Poszczególnych grup przedmiotów nie zdawało od 15% do 29% studentów. W roku akademickim 1936/1937 ocenę niedostateczną otrzymał w sumie niemal co czwarty podchodzący do egzaminu. Zdecydowana większość z nich miała prawo do poprawki, ale dla 81 osób (6,5% spośród tych, którzy nie zaliczyli) oznaczało to wykreślenie z listy studentów426.
Szczególną trudność psychologiczną stanowił na studiach medycznych publiczny charakter niektórych egzaminów. „[...] Profesor zasiadał z asystentami, a dookoła na krzesłach kilku egzaminowanych, za nimi zaś cała masa kolegów, a nawet ukończonych lekarzy, którzy przychodzili specjalnie na egzamin, gdyż był on jakby przeglądem wykładów profesora, wnosząc zawsze coś nowego i ciekawego”427. Nowinki te zwykle nie wychodziły na dobre studentom, którzy przygotowując się do egzaminów, usiłowali przewidzieć, o co zostaną zapytani. Jeden z nich skrupulatnie zbierał nawet przez wiele lat pytania zadawane przez poszczególnych profesorów wraz z prawidłowymi odpowiedziami, a następnie wydał je ponoć w formie skryptu zatytułowanego Katechizm428.
55. Sekcja zwłok podczas zajęć prof. Ludwika Paszkiewicza, luty 1928 r.
Jak chyba w każdych czasach i na każdej uczelni, tak i na Wydziale Lekarskim UW o sukcesie na egzaminie niejednokrotnie decydowała nie tylko wiedza, ale i łut szczęścia. Jednemu z adeptów medycyny udało się np. zręcznie zmienić kierunek rozmowy z egzaminującym go z fizyki prof. Pieńkowskim z praw Newtona na teorię Einsteina, o której przeczytał popularyzatorski artykułu w „Wiadomościach Literackich”, dzięki czemu otrzymał czwórkę429. Ten sam student, mimo iż uczył się, jak twierdzi, bardzo systematycznie, musiał natomiast podchodzić aż trzykrotnie do egzaminu z chorób wewnętrznych u prof. Michałowicza, ponieważ został przez niego przyuważony podczas sesji egzaminacyjnej z kajakiem: „Przyjrzał mi się uważnie. Przyzwyczajony do zmęczonych nauką, bladych studentów w przedegzaminacyjnej tremie niezbyt przyjaźnie spojrzał na mnie. Wyczułem, że nie jest zachwycony widokiem opalonego, rześkiego studenta w mundurze, który przed egzaminem myśli o kajaku”430.
W przeciwieństwie do Wydziału Prawa, na medycynie dużo poważniej podchodzono do regularnego uczęszczania przez studentów na zajęcia. Zwłaszcza na ćwiczeniach o charakterze praktycznym regularnie kontrolowano obecność, która w efekcie przekraczała zazwyczaj 90%. Na wykładach frekwencja przedstawiała się zauważalnie gorzej, wahając się od 30 do 70%431. Jak należy przypuszczać, wiele zależało pod tym względem zarówno od rygoryzmu danego wykładowcy, jak i atrakcyjności prowadzonych przez niego zajęć. Z relacji ówczesnych studentów wynika, iż do najbardziej lubianych należały wykłady prof. Edwarda Lotha, charakteryzowanego po latach jako „wspaniały wykładowca, pełen humoru, ilustrujący wykłady kolorowymi rycinami, które powstawały spod jego cudownych palców za pomocą kredek. A wszystko to okraszone frywolnymi dowcipami”. Na ostatni wykład w roku Loth miał zwyczaj zapraszać nagie modelki, aby w ten sposób zapoznawać słuchaczy z anatomią ludzkiego ciała. W tym przypadku frekwencja przekraczała 100%, ponieważ tłumnie pojawiali się na sali również studenci innych wydziałów432. Na przyszłych medykach wrażenie robiły wykłady z fizyki prowadzone gościnnie na ich wydziale przez prof. Pieńkowskiego „[...] Cieszyły się ogromną popularnością, gdyż wszystko się działo jak w latarni czarodziejskiej. Profesor prowadził wykład, a zgodnie z treścią jego słów zapalały się cudowne ogniki, gasło światło, pojawiały się na tablicy wzory itd.”433. Tak samo zresztą wykłady Pieńkowskiego na fizyce – równie doskonale wyreżyserowane i połączone z demonstracjami odpowiednich doświadczeń – uważane były za jedne z najlepszych na całym Uniwersytecie. Obok studentów nauk matematyczno-przyrodniczych, którzy przychodzili na nie często po kilka razy z rzędu, przyciągały tłumnie słuchaczy również innych wydziałów434.
56. Profesor Stefan Pieńkowski w karykaturze
Trzecim z filarów Uniwersytetu Warszawskiego był Wydział Filozoficzny. Łączył on szereg różnych kierunków: od matematyki, fizyki i chemii po psychologię, historię, archeologię, etnografię, filologie i, oczywiście, samą filozofię. Między innymi ze względu na swą heterogeniczność 1 IX 1927 r. został podzielony na Wydziały Humanistyczny i Matematyczno-Przyrodniczy, które odpowiednio do swych profili przejęły poszczególne zakłady i seminaria. W latach 1915–1939 na wszystkich tych 3 wydziałach immatrykulowało się łącznie 28 539 osób, co odpowiadało bez mała połowie wszystkich słuchaczy UW. Z liczby tej na Wydział Filozoficzny w całym tym okresie przypadało 12 379 studentów (21,6%), na Wydział Humanistyczny 9802 (17,1%), zaś na Matematyczno-Przyrodniczy 6358 (11,1%)435.
Na Wydział Filozoficzny, a później na Humanistyczny przyjmowano każdego, kto mógł się wylegitymować świadectwem dojrzałości. Na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym było nieco inaczej, gdyż w sekcji przyrodniczej początkowo stosowano konkurs matur, począwszy zaś od roku akademickiego 1936/1937 wprowadzono dodatkowo egzamin wstępny na chemię436.
W pierwszych latach funkcjonowania uczelni Wydział Filozoficzny ustępował wielkością wydziałom Prawa i Lekarskiemu, ale już w roku akademickim 1921/1922 przewyższył je pod względem liczby studentów, stając się największą jednostką Uniwersytetu. W ostatnim roku przed podziałem było na niego zapisanych ponad 4700 osób, tzn. co drugi ze wszystkich słuchaczy UW. Większość z nich przejął następnie Wydział Humanistyczny, na którym w poszczególnych latach uczyło się ok. 2500–3000 osób, co odpowiadało 27–34% ogółu studentów. Był on zatem tylko nieznacznie mniejszy niż Wydział Prawa, stanowiący wówczas najpopularniejszy kierunek studiów. Liczba słuchaczy Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego nie przekroczyła natomiast nigdy 1700; oznacza to, iż uczęszczało tam 15–18% wszystkich studentów Uniwersytetu Warszawskiego437.
Podobnie jak na innych wydziałach, na Wydziale Filozoficznym początkowo obowiązywał austriacki regulamin studiów. Ustawa o szkołach akademickich z lipca 1920 r. nie przyniosła pod tym względem żadnej zmiany, ponieważ przez kilka lat brakowało do niej rozporządzeń wykonawczych. Oznaczało to, iż samo studium zachowało tu w dużej mierze charakter wolny, zaś momentem zasadniczej weryfikacji wiedzy słuchaczy był dopiero egzamin doktorski. Jak wspomina Tadeusz Manteuffel, ówczesny „doktorat polegał na przedstawieniu rozprawy, ocenianej przez promotora i koreferenta oraz złożeniu dwóch rigorosów. Tak zwane duże, dwugodzinne, odbywało się wobec promotora, koreferenta pracy oraz przedstawicieli przedmiotu pobocznego. Małe, jednogodzinne, było poświęcone dwóm gałęziom filozofii, wybranym przez zdającego spośród trzech możliwych, a więc historii filozofii, logiki i psychologii”438.
57. Czytelnia Biblioteki Uniwersyteckiej, 1935 r.
Już w 1920 r. wydane zostało natomiast rozporządzenie ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego, drobiazgowo określające przebieg egzaminów państwowych na nauczyciela szkół średnich, które dotyczyło studentów Wydziału Filozoficznego zainteresowanych pracą w oświacie. Egzaminy te miały się składać z części naukowej oraz pedagogicznej. Do pierwszej z nich można było przystąpić po ukończeniu w przepisowym trybie 3 lat studiów. Obejmowała ona wypracowanie domowe na zadany temat (często będące pracą seminaryjną lub laboratoryjną), wypracowanie klauzurowe, pisane z pamięci w ciągu 5 godzin, oraz egzamin ustny z jednego z 12 przedmiotów głównych oraz łaciny lub jednego z 6 przedmiotów dodatkowych. Warunkiem dopuszczenia do części pedagogicznej było zaliczenie egzaminu naukowego, a także ukończenie studium pedagogicznego lub odbycie dwuletniej praktyki w szkole. W ramach części pedagogicznej należało złożyć egzaminy z języka polskiego, filozofii, pedagogiki oraz dydaktyki przedmiotów głównego i dodatkowego, a także poprowadzić lekcję próbną przed komisją439.
Studia magisterskie uruchomiono dopiero pod koniec istnienia Wydziału Filozoficznego (pierwsze egzaminy tego stopnia przeprowadzono na jesieni 1926 r.), a upowszechniły się one już na jego wydziałach sukcesyjnych, które powołały do ich koordynacji wspólną komisję440. Egzaminy magisterskie należało składać w toku ostatnich lat studiów, a nie jak obecnie, w ramach obrony pracy dyplomowej. Służyły więc one przede wszystkim sprawdzeniu wiedzy z przedmiotów wiodących danego kierunku studiów i odpowiadały dzisiejszym egzaminom semestralnym lub rocznym. Przykładowo, Henryk Jabłoński, po wojnie prominentny działacz PZPR i wieloletni przewodniczący Rady Państwa, który studiował historię na Wydziale Humanistycznym w latach 1927–1931, zanim pod koniec czerwca 1931 r. przedstawił pracę dyplomową poświęconą postaci Aleksandra Waszkowskiego, ostatniego naczelnika Warszawy w powstaniu styczniowym, już 2 lata wcześniej zdał egzaminy z głównych zasad nauk filozoficznych oraz dziejów średniowiecza polskich i powszechnych, następnie w 1930 r. egzamin z metodologii badań historycznych i nauk pomocniczych historii Polski, w ostatnich zaś miesiącach studiów – egzaminy z dziejów starożytnych oraz dziejów nowożytnych i nowoczesnych polskich i powszechnych. W dniu obrony pracy dyplomowej musiał jeszcze zdać u swego promotora prof. Wacława Tokarza egzamin końcowy z „pogłębionej znajomości dziejów politycznych Polski ze szczególnym uwzględnieniem epoki powstania styczniowego”441.
Reforma była początkowo mocno krytykowana przez część profesury. Germanista Zygmunt Łempicki punktował: „Egzaminy magisterskie w podwójnym sensie zagrażają bytowi obecnej nauki uniwersyteckiej. Dla uczniów stają się jedynym celem ich studiów uniwersyteckich. Całkowicie paraliżują pracę naukową, a nie dają wyników, zamieniając się w mechaniczne «wkuwanie się» z najgorszych podręczników. Nie są świadectwem kontroli wiedzy i nie przyczyniają się do większego nabycia wiedzy pozytywnej przez uczniów. Są czysto pamięciowym sposobem ogłuszania się uczniów przed egzaminami i prowadzą wyłącznie do ubiegania się o świadectwa. Natomiast niszczą dotychczasowy system, w którym przewagę dawano przygotowaniu do badań naukowych i wykształceniu pogłębionemu umysłów młodzieży”442. Tego rodzaju głosy, przypominające nieco dzisiejszą krytykę licencjatu, nie przekonały jednak władz państwowych do przywrócenia dawnego trybu studiów.
Egzaminy magisterskie nie były czystą formalnością. W roku akademickim 1927/1928 nie zdał ich na Wydziale Humanistycznym co piąty z przystępujących. Najgorzej wypadły egzaminy z filologii niemieckiej i orientalistyki, gdyż nie przeszła ich ponad połowa studentów; ponad 30% uzyskało negatywną ocenę z pedagogiki i historii sztuki. Na tym tle za stosunkowo liberalne kierunki mogły uchodzić filologie angielska, słowiańskie i klasyczna, z których egzamin magisterski oblało tylko ok. 10% zdających443.
Taki system studiów był daleki od doskonałości, już chociażby ze względu na swój pogmatwany charakter. Został on ujednolicony dopiero na początku lat 30. Uprawnienia pedagogiczne można było odtąd uzyskać po ukończeniu osobnego, jednorocznego studium i złożeniu odpowiedniego egzaminu państwowego444. Prawdziwy był do pewnego stopnia pogląd wyrażony przez Łempickiego, iż studia magisterskie, skoncentrowane na ogół na uzyskaniu uprawnień nauczycielskich, pozostawiały zbyt mało miejsca na swobodny rozwój intelektualny i poznanie warsztatu danej dziedziny nauki. Z drugiej strony, ich program odpowiadał realnemu zapotrzebowaniu na wykwalifikowanych nauczycieli szkół średnich i tym samym zapewniał pracę absolwentom. Z pewnością nie każdy adept chemii, geografii, czy historii zdradzał poza tym ambicje i miał odpowiednie kwalifikacje, aby samodzielnie prowadzić prace badawcze z prawdziwego zdarzenia. Po kilku latach nawet dawny krytyk reformy przyznawał: „System magisterski [...] raczej zwycięsko przeszedł próbę życia. Do jego zalet nade wszystko zaliczam oddzielenie grupy ludzi idących dalej w nauce, od tych, którzy przez fakt uzyskania doktoratu rzekomo weszli na drogę naukową. Doktoraty nowego typu okazały się doskonałą szkołą dla młodych uczonych, a znaczna ich liczba świadczy bezsprzecznie o dużym, rosnącym bezinteresownym zajmowaniu się nauką”445.
Tak więc wraz z wprowadzeniem studiów magisterskich doktorat stał się przepustką do dalszej kariery akademickiej. Był on sprawą kosztowną. Absolwent Uniwersytetu, który zamierzał się o niego ubiegać, musiał złożyć podanie o przyjęcie na studia doktoranckie, a następnie opłacać w czasie ich trwania (przepisowo nie mniej niż przez 2 lata) czesne równe stawce obowiązującej na czwartym roku studiów magisterskich. Dodatkowy ciężar stanowiły koszty związane z otwarciem przewodu, recenzjami rozprawy i dopuszczeniem do egzaminów. „Największym wydatkiem była jednak konieczność przedstawienia uczelni 100 egzemplarzy drukowanej rozprawy – co stanowiło warunek konieczny dopuszczenia do promocji [...]” – relacjonuje jeden z ówczesnych doktorantów Wydziału Prawa. „Ostatnią, wcale nie najmniejszą grupę wydatków stanowiły koszty promocji, w które wchodziły opłacenie sali, jej oświetlenia, woźnych uniwersyteckich («za berła i sztandar»). Koszty te można było zmniejszyć, organizując promocję zbiorową, co pozwalało na sfinansowanie niektórych wydatków metodą składkową. Natomiast w całkowicie indywidualnych rejonach pozostawały koszty grupy ostatniej: ubioru delikwenta. Należało wystąpić we fraku z wszystkimi akcesoriami lub w długiej sukni typu wizytowego, również z wszelkimi dodatkami. Mężczyźni uciekali się przy tym zwykle do pomocy wypożyczalni strojów, które w owych latach korzystały nieraz z garderób teatralnych. Końcowy rachunek przeciętnie wyrażał się sumą około 2000 zł, czyli mniej więcej równowartości średniego dziesięciomiesięcznego wynagrodzenia młodego człowieka”446. Nic więc dziwnego, że nie wszyscy chętni byli w stanie udźwignąć koszty doktoryzowania się i wykruszali się wkrótce po zapisaniu na studia doktoranckie.
Doktorat traktowano bardzo formalistycznie, o czym przekonał się wzmiankowany już przeze mnie Karol Zbyszewski, kiedy w 1938 r. Rada Wydziału Humanistycznego odrzuciła jego pracę poświęconą Niemcewiczowi. Została ona uznana za niespełniającą wymogi dysertacji naukowej, gdyż autor zamieścił w niej np. fikcyjne dialogi, a język rozprawy – choć niezwykle żywy i barwny – daleki był od standardów panujących w świecie nauki. (Próbkę jego dosadności stanowić może charakterystyka Szczęsnego Potockiego: „gustował tylko w prostytutkach; poślubił kolejno Józefinę z Mniszchów i Greczynkę Wittową – obie puszczały się z każdym, kto miał na nie ochotę”)447. Niedoszły doktor odpłacił się Uniwersytetowi, zamieszczając, we wstępie do wydanej rok później drukiem pracy, jadowitą krytykę poziomu literackiego powstających tam publikacji naukowych. „Skromnie twierdzę, że mam dość wiadomości na napisanie pół tuzina rozpraw doktorskich” – pisał. „Nasłuchałem się ich dużo, wiem, jak powinny wyglądać: meeeee – meeee – muuuu... coś pośredniego między sprostowaniem urzędowym a obwieszczeniem o licytacji. Pedantyczna dokładność, rozwlekłość, oschłość, zagmatwany styl, zupełne lekceważenie czytelnika – oto zasadnicze cechy. W rezultacie najgorliwsza narzeczona zasypia nad dziełem ukochanego doktusia”448.
Jak się wydaje, Wydział Filozoficzny, a następnie wydziały Humanistyczny i Matematyczno-Przyrodniczy na tle pozostałych kierunków uniwersyteckich oferowały swym studentom – również na poziomie magisterskim – największe możliwości indywidualnego rozwoju. Ze wspomnień Kazimierza Kuratowskiego wyłania się obraz seminarium matematycznego, na którym wybitni przedstawiciele tej nauki: Stefan Mazurkiewicz, Zygmunt Janiszewski czy Wacław Sierpiński, traktowali studentów bardziej jako partnerów do dyskusji niż uczniów. Ostatni z nich miał nawet zwyczaj odczytywać im na zajęciach swą korespondencję fachową z najwybitniejszymi matematykami tamtych czasów449. Mazurkiewicz z kolei w dużej mierze improwizował swe wykłady, w najlepszym tego słowa znaczeniu: „rozpoczynał dowód i gdzieś tam w jakimś momencie zwracał uwagę na to, że to nie tak – «a to proszę państwa, to ja to przemyślę» – bez żadnego wstydu, bez żadnych zahamowań – «ja to przemyślę, dowód podam na następny raz»”450.
58. Indeks studenta Wydziału Humanistycznego Aleksandra Gieysztora; nad zdjęciem widoczny stempel „miejsce w ławkach parzystych”
Indywidualnemu rozwojowi sprzyjała także atmosfera Zakładu Fizyki Doświadczalnej, który powstał w dużej mierze dzięki determinacji prof. Pieńkowskiego, a następnie został przez niego ukształtowany jako elitarne środowisko naukowe. „Seminarium Pieńkowskiego było niesłychanie fascynujące. To seminarium było dla nas szkołą nauki” – wspomina jeden z jego uczniów. „[...] Referowało się tylko prace oryginalne. Dla Pieńkowskiego nie istniała sprawa języków. Mówił np. «Pan zreferuje sprawę czasu życia wzbudzonych atomów». Literaturę trzeba było sobie szukać w «Physical Review», «Physikalische Zeitschrift», «Journal de Physique». Referowało się prace oryginalne i od razu na seminarium była dyskusja jak pomiędzy ludźmi, którzy rzeczywiście sami to robią”451. Żona profesora relacjonowała natomiast po latach, że „znał [on] każdego ze swych uczniów, wiedział o warunkach prywatnych swych pupilów, starał się zawsze znaleźć sposób przyjścia im z pomocą”452. Obejmowała ona nie tylko sferę rozwoju zawodowego, jak np. organizowanie, dzięki osobistym kontaktom, niezwykle rzadkich wówczas zagranicznych staży naukowych, ale niekiedy również wsparcie materialne: dyskretne przekazywanie niezamożnym uczniom własnej odzieży, czy zatrudnianie ich na etatach palaczy w gmachu fizyki na Hożej, aby zapewnić im w ten sposób dach nad głową i źródło utrzymania453. Zaangażowanie Pieńkowskiego przynosiło wymierne efekty. Praktycznie każda praca dyplomowa powstająca w Zakładzie Fizyki Doświadczalnej była publikowana w prestiżowych czasopismach krajowych lub zagranicznych454.
Wysoki poziom miały również studia historyczne, nieodbiegające zbytnio pod względem charakteru od współczesnych. Reprezentatywnym przykładem ich nowoczesności mogą być ćwiczenia z historii średniowiecza prowadzone przez dr Wandę Moszczeńską. Pod ich sylabusem podpisałaby się zapewne większość współczesnych mediewistów: „W związku z badanymi tekstami zapoznali się słuchacze z 1) zasadami krytyki zewnętrznej: autorstwo, czas i miejsce powstania, ustalanie tekstu, stąd umiejętność wydania i korzystania z wydawnictw źródłowych, 2) wymaganiami hermeneutyki: dobre zrozumienie przekazu, wiarogodność, sprawdzanie i ustalanie wiadomości przez analizę wewnętrzną i porównanie z innymi źródłami; 3) z naukami pomocniczymi: szczegółowiej chronologia (zasady datowania, technika rozwiązywania dat); filologia (właściwości łaciny średniowiecznej). Ponieważ chodziło o uzyskanie maximum aktywności ze strony słuchaczy, wykonali oni szereg prac, z których sprawozdania bądź składali na posiedzeniach, bądź przedstawiali do przejrzenia”455. Młody asystent Witold Kula, po zajęciach z ekonomii prowadzonych przez siebie pod koniec lat 30., organizował wśród słuchaczy anonimową ankietę, w której mogli oceniać go jako wykładowcę456.
Tak jak wykłady prof. Lotha na medycynie czy Pieńkowskiego na fizyce, tak na Wydziale Humanistycznym tłumy słuchaczy, również z innych kierunków, przyciągały wykłady Władysława Tatarkiewicza i Tadeusza Kotarbińskiego z filozofii oraz Władysława Witwickiego z psychologii. „[...] Cieszyły się nieprawdopodobną frekwencją studentów, którzy przychodzili zainteresowani tematem i urzeczeni pięknem jego przedstawiania”457. Tego rodzaju interdyscyplinarna wymiana poszerzała niewątpliwie horyzonty intelektualne słuchaczy i dawała im poczucie studiowania na Uniwersytecie jako całości, a nie tylko na jego poszczególnych wydziałach.
Zarówno na Wydziale Humanistycznym, jak i Matematyczno-Przyrodniczym nauka opierała się przynajmniej w niektórych przypadkach na relacji uczeń-mistrz. Miało to miejsce zwłaszcza, gdy student wyróżniał się pod względem intelektualnym, a profesor widział w nim materiał na przyszłego naukowca458. Osobista relacja, zwłaszcza w humanistyce, nie pozostawała niekiedy bez wpływu na światopogląd ucznia. Tadeusz Manteuffel wspomina swego promotora: „Z prof. Handelsmanem stykałem się również na gruncie prywatnym, zapraszał mnie bowiem często do domu i inicjował długie rozmowy na przeróżne tematy. Stosunek ten nabrał charakteru kontaktów przyjacielskich. Nie ukrywam, że wpływ prof. Handelsmana zaważył nie tylko na moim rozwoju naukowym, ale również na ewolucji, jakiej uległ w tym czasie mój światopogląd”459.
59. Studenci w pracowni biologicznej Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego w budynku Szkoły Głównej, 1935 r.
Podobną drogę przebył inny wybitny historyk Stefan Kieniewicz, który po paru dekadach „mówił o sobie jako o apolitycznym inteligencie, liberalnym demokracie. Wspomniał, że liberalizmu nauczył go profesor Handelsman. Był uczestnikiem jego seminarium. Wśród uczniów profesora Handelsmana znajdowali się młodzi naukowcy o sympatiach zarówno profaszystowskich, jak prokomunistycznych; profesor najmniejszym odcieniem nie dawał odczuć różnicy w swoim stosunku do jednych i drugich”460. Ten ostatni passus wskazuje, że etos nauki stojącej ponad podziałami politycznymi nakazywał przynajmniej niektórym profesorom zachowywać neutralność i kurtuazję wobec wszystkich swych studentów, niezależnie od wyznawanych przez nich poglądów. Ulubionym uczniem Tatarkiewicza, który skądinąd nie pochwalał antysemityzmu i ekscesów radykalnej prawicy na Uniwersytecie, był na przykład Jan Mosdorf – prezes Młodzieży Wszechpolskiej i jeden z przywódców ONR; napisał pod jego kierunkiem pracę magisterską poświęconą poglądom etycznym Zygmunta Balickiego461. Na tej samej zasadzie pod kierunkiem sympatyzującego z prawicą Wacława Tokarza prace pisali studenci komuniści i socjaliści, jak np. Rafał Gerber czy Henryk Jabłoński462. Po partnersku traktował swoich studentów także inny historyk, Oskar Halecki, „bez odcienia wyższości, zawsze mentorskiej, pełen zrozumienia dla odmiennych poglądów, nieraz przecież niedowarzonych i naiwnych”463.
Jak się wydaje, relacje mistrz-uczeń nie występowały natomiast zbyt powszechnie na innych wydziałach, na przykład na prawie. Wynikało to zapewne w głównej mierze z odmiennego, bardziej masowego charakteru studiów, jak i innego modelu nauczania. Wśród bardzo licznych relacji na ich temat udało mi się znaleźć tylko jedną, która ukazuje profesora w roli tutora, traktującego studentów w sposób partnerski i zindywidualizowany. Pochodzi ona od Jerzego Giedroycia, który wspominał po latach: „Wśród profesorów Wydziału Prawa był wtedy Petrażycki, moja miłość, tym większa, że zwalczano go bardzo na Uniwersytecie; jego konkurentem był Jarra, potworny profesor, którego podręczniki trzeba było wykuwać na pamięć. Petrażycki za to był znakomity. [...] Prac Petrażyckiego nie znałem; zetknąłem się z nimi znacznie później. Ale byłem z nim w stosunkach osobistych: przychodziłem do jego mieszkania na rozmowy i asystowałem przy dyskusjach, które się u niego odbywały; mogłem siedzieć w kącie i słuchać. Był to jedyny profesor prawa, z którym miałem bezpośredni kontakt. Pozostałych spotykałem tylko na egzaminach”464. Inni wykładowcy dostrzegali z wysokości swych katedr co najwyżej wyróżniających się studenckich przywódców politycznych, o ile, jak należy przypuszczać, reprezentowali oni odpowiadający im światopogląd. Wspominany przez Giedroycia z taką niechęcią Jarra wyróżniał na przykład Bolesława Piaseckiego, któremu pozwalał nawet odprowadzać się z Uniwersytetu do domu465. Trudno jednak w tym przypadku mówić o relacji uczeń-mistrz, była to raczej wzajemna fascynacja polityczna.
60. Odręczny życiorys Jerzego Giedroycia z 1924 r. w aktach studenckich
Byli także profesorowie manifestujący swą wyższość wobec studentów, a nawet młodszych pracowników naukowych. Zapamiętani tak zostali prawnicy Ignacy Koschembahr-Łyskowski oraz Józef Rafacz. Pierwszy z nich „miał wygląd dostojnego starca, jakby senatora rzymskiego”, ale „w czasie egzaminów potrafił traktować studentów w sposób ordynarny, wręcz karczemny”; drugi wprowadził na swym seminarium sztywny ceremoniał i narzucał swym uczniom dziwaczne ograniczenia dotyczące pracy naukowej i publikowania dorobku badawczego466. Były to jednak, jak pokazuje wiele innych relacji, wyjątki. Nawet jeśli stosunkowo niewielu wykładowców traktowało studentów po partnersku, jednych i drugich z pewnością nie dzieliła przepaść, ani w wymiarze społecznym, ani psychologicznym. Słuchaczce archeologii Janinie Rosenównie zdarzyło się nawet w złości tupnąć nogą na swego promotora, profesora Antoniewicza, kiedy ten odmówił zabrania na objazd naukowy jej najlepszej koleżanki. „– Nikt nigdy na mnie nie tupał – powiedział z godnością Profesor i trzasnął trzymaną książką o pulpit. – A na mnie też nikt nie trzaskał książkami” – odcięła się studentka. Antoniewicz nie żywił jednak do niej za to urazy467. Stosunek większości profesury do studentów przybierał niekiedy nieco patriarchalny odcień, ale w gruncie rzeczy cechowała go życzliwość i wyrozumiałość – pod pewnymi względami wręcz przesadna, o czym będę jeszcze pisał w rozdziale poświęconym kulturze politycznej Uniwersytetu.
Niektórzy profesorowie traktowali studentów jak uczniaków, ale na ich usprawiedliwienie trzeba dodać, że i ci ostatni zachowywali się często tak, jakby wciąż jeszcze znajdowali się w gimnazjum. Była już mowa o nagminnym opuszczaniu wykładów, na których duża część słuchaczy pojawiała się jedynie na początku i na końcu trymestru, aby otrzymać odpowiednie wpisy w indeksie. Dochodziło do tego ściąganie, a ściślej rzecz biorąc, korzystanie z podpowiedzi, w których udzielaniu wyspecjalizowali się woźni, przysłuchujący się od lat egzaminom na prawie i ćwiczeniom laboratoryjnym na medycynie468. Jeden z prawników wspomina: „Byłem świadkiem, jak podczas przerwy w egzaminie, otoczony przez studentów [woźny – P.M.M.], prowadził dla nich prawdziwy kurs przygotowawczy według schematu: «Jak on pana zapyta... to pan jemu odpowie...»”. Woźny ów, chodząca encyklopedia prawa, popadł ponoć później niestety w alkoholizm, przepijając napiwki, chętnie dawane przez studentów za pomoc w egzaminach469. Skala procederu pozwala skądinąd sądzić, że młodzież akademicka nie traktowała w czasach międzywojennych ściągania jako czynności szczególnie nagannej moralnie. Sztubacka solidarność brała też najwyraźniej górę nad kalkulacjami natury pragmatycznej (kolega, który nieuczciwie uzyskuje lepszą ocenę, pośrednio pogarsza moje własne notowania), które znamy dziś z krajów anglosaskich.
Niezależnie od wybranego kierunku studiów większość słuchaczy Uniwersytetu Warszawskiego wierzyła zapewne, że jego ukończenie pozwoli im znaleźć dobrą posadę, co nierzadko miało przypieczętować okupiony wielkim nakładem sił i licznymi wyrzeczeniami awans społeczny. Na absolwentów wyższych uczelni nie zawsze czekały jednak etaty w wyuczonym zawodzie. Przestrzegali przed tym niektórzy wykładowcy, wywołując niedowierzanie i szok u swych słuchaczy470. W latach 30. w zwiększenie konkurencyjności absolwentów na rynku pracy zaangażowało się państwo, organizując praktyki zawodowe dla studentów. Odbywały się one w ministerstwach lub podległych im instytucjach, takich jak np. urzędy, szkoły czy szpitale. Ich oferta była jednak stosunkowo wąska. W roku akademickim 1932/1933 uczącym się na Uniwersytecie Warszawskim prawnikom przyznano jedynie 5 praktyk wakacyjnych, medykom i farmaceutom – 95, weterynarzom zaś – 13. W kolejnych latach liczba miejsc wzrosła: w roku akademickim 1937/1938 studentom prawa przydzielono 39 praktyk, przyszłym lekarzom i farmaceutom – 94, weterynarzom – 76, a słuchaczom kierunków przyrodniczych i humanistycznych – 94. Wiele złożonych podań zostało jednak rozpatrzonych negatywnie, a z drugiej strony – czego przyczynę trudno dziś ustalić – osoby, które zakwalifikowały się na praktykę, dość często jej później nie podejmowały471.
Studenci UW mogli ubiegać się ponadto o wakacyjne praktyki zagraniczne. W roku akademickim 1937/1938 przyznano ich 51, z czego najwięcej, bo aż 16, pochodziło z Węgier472. Można powątpiewać, jaka była w tym wypadku ich użyteczność, biorąc pod uwagę barierę językową, której nie próbowano nawet niwelować jakimikolwiek kursami. Jak się wydaje, wymiana międzynarodowa prowadzona była zresztą w sposób nie zawsze przemyślany. Ryszard Matuszewski, który jako student prawa pojechał na Węgry na taką praktykę, trafił do wielkiej stadniny koni w prowincjonalnym Mezőhegyes, gdyż Węgrzy potrzebowali akurat weterynarzy. Zupełnie bezużyteczny, nudził się tam setnie przez miesiąc, po czym urządził sobie kilkutygodniowy wypad do jugosłowiańskiego Dubrownika (wspominał go później jako najwspanialszą podróż swego życia), a jego nieobecność nie została nawet zauważona przez gospodarzy473. Zdarzały się też jednak praktyki zagraniczne, które przynosiły wymierne korzyści zawodowe, gdy np. student medycyny trafiał do pracy w szpitalu w kraju, gdzie był w stanie porozumieć się przynajmniej w podstawowym zakresie474.
61. Polscy studenci zwiedzają Budapeszt w ramach praktyk wakacyjnych na Węgrzech, lipiec 1936 r.
W ogólnym rozrachunku, duża część absolwentów UW w dwudziestoleciu międzywojennym (zwłaszcza w dobie wielkiego kryzysu) wchodziła na rynek pracy bez pewności, czy znajdzie zatrudnienie. Brak jest wprawdzie danych, które pozwalałyby zbadać poziom bezrobocia w tej konkretnie grupie, ale w skali całego kraju w 1931 r. bez pracy pozostawało 12% (78 tys.) pracowników umysłowych, przy czym w samej Warszawie, stanowiącej dla uczelni naturalne zaplecze pracodawcze, współczynnik ten był wyższy i wynosił ponad 16% (16,4 tys.)475. Nawet jeśli druga połowa lat 30. przyniosła pewną poprawę, słabe perspektywy pracy dla absolwentów przyjmowano z wyraźnym niepokojem, wskazując na niebezpieczeństwo radykalizacji pauperyzujących się rzesz młodych inteligentów. Nie było to, jak się wydaje, przekonanie pozbawione podstaw, biorąc pod uwagę, że lata wielkiego kryzysu przyniosły na uczelni natychmiastową erupcję zamieszek o podłożu antysemickim: najwyraźniej, mając świadomość pogarszania się koniunktury gospodarczej, polscy studenci zwrócili się przeciwko swym żydowskim kolegom, widząc w nich niebezpieczną konkurencję na rynku pracy.
* * *
Omawiając charakter studiów na Uniwersytecie Warszawskim w dwudziestoleciu międzywojennym wspomnieć należy na koniec również o kilku istotnych różnicach w stosunku do modelu edukacji istniejącego obecnie. Pierwszą z nich był brak obowiązkowej dla wszystkich studentów nauki języków nowożytnych. Na Wydziale Humanistycznym funkcjonowały wprawdzie już na przełomie lat 20. i 30. lektoraty 15 języków obcych (później przybyło jeszcze kolejnych 10), uczęszczali na nie jednak obligatoryjnie tylko studenci kierunków filologicznych, a inni rzadko korzystali z takiej możliwości476. Od słuchaczy oczekiwano znajomości języków obcych wyniesionej ze szkoły średniej, o czym świadczy chociażby sprawdzanie jej na egzaminach wstępnych na medycynę, Uniwersytet nie rozwijał jednak tej wiedzy, ani jej nie utrwalał. W pierwszych latach niepodległości większość studentów musiała jeszcze znać rosyjski lub niemiecki jako języki urzędowe państw zaborczych, ale później, gdy na uczelnię przychodziły kolejne roczniki kształcące się już w wolnej Polsce, wszystko zależało od domu i poziomu gimnazjum. System taki stawiał w uprzywilejowanym położeniu słuchaczy wywodzących się z rodzin zamożniejszych lub inteligenckich, gdzie naukę języków obcych traktowano jako część należytego wychowania. Wśród ogółu studentów przeciętna znajomość języków nowożytnych pozostawiała natomiast, jak zauważali oni sami, bardzo wiele do życzenia477.
Kto studiując na Uniwersytecie chciał uczyć się języków nowożytnych, zdany był zatem przede wszystkim na własne siły. Niektórzy zapisywali się w tym celu do Instytutu Francuskiego, który mieścił się wówczas w Pałacu Staszica. Oferował on raczej możliwość pogłębienia znajomości języka niż jego nauki od podstaw i był placówką jak na ówczesne standardy bardzo nowoczesną. „Biblioteka Instytutu Francuskiego była wspaniała i bardzo łatwo dostępna. Nie było tam wypisywania żadnych kart zamówień: brało się samemu książki z półek, potem oddawało je bibliotekarce, której obowiązkiem było włożenie książki z powrotem na odpowiednie miejsce. [...] Wykłady z francuskiej literatury, historii, historii sztuki oraz francuskiego prawa prowadzili znakomici specjaliści [...]”. Francuski i niemiecki były wówczas uważane za najważniejsze języki obce, ich też najczęściej uczono w szkołach średnich. „Ale – wspomina ten sam pamiętnikarz – świadomość, że angielski staje się językiem najbardziej uniwersalnym, zaczynała powoli do nas przenikać. Łatwym i niedrogim sposobem nauki angielskiego były w Warszawie – tak jak i dziś – kursy u Metodystów na placu Zbawiciela”478. Już na początku lat 20. studenci Uniwersytetu uczyli się tego języka także na zajęciach prowadzonych przez YMCA479. Mniej popularna była nauka włoskiego, którą oferował Instytut Kultury Włoskiej. Naukę języków organizowały także niektóre stowarzyszenia studenckie, np. Żydowskie Stowarzyszenie Medyków. Najbardziej rozpowszechnioną formę uzupełniania czy też pogłębiania znajomości języków obcych stanowiły jednak prywatne lekcje u mieszkających w Warszawie cudzoziemców480.
Do specyfiki studiów w okresie międzywojennym, nie tylko zresztą na Uniwersytecie Warszawskim, należał również brak obowiązkowych zajęć wychowania fizycznego dla ogółu studentów, co wpisywało się w ogólnie niski poziom kultury fizycznej w ówczesnej Polsce. Konsekwencją tego była nienajlepsza kondycja zdrowotna słuchaczy, która zaniepokoiła władze wojskowe, usiłujące poprawić pod koniec lat 30. stan obronności kraju. Postulowały one wprowadzenie tygodniowo co najmniej 2 godziny ćwiczeń, początkowo przynajmniej na pierwszym roku studiów, czego nie zdążono już jednak zrealizować przed wybuchem wojny481. Pod koniec lat 30. obowiązkowe zajęcia z wychowania fizycznego, najpierw w wymiarze 1, a później 2 godzin tygodniowo na ostatnim roku studiów wprowadzono jedynie dla słuchaczy przygotowujących się do egzaminów nauczycielskich. W roku akademickim 1937/1938 uczestniczyły w nich 373 osoby. Trenowano gimnastykę, lekkoatletykę, gry zespołowe, boks i pływanie. Ćwiczenia odbywały się w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, w salach Domu Medyków i budynku YMCA, a także w pływalni Oficerskiego Yacht-Klubu i innych obiektach wojskowych, ponieważ Uniwersytet nie posiadał własnej infrastruktury sportowej482.
Zainteresowanie Ministerstwa Spraw Wojskowych stanem zdrowia studentów miało ścisły związek z reaktywowaniem Legii Akademickiej, istniejącej w latach 1918–1919 jako formacja ochotnicza, w ramach której zamierzano prowadzić szkolenie wojskowe na wyższych uczelniach. Zgodnie z wytycznymi wydanymi w styczniu 1938 r. przez ministra Tadeusza Kasprzyckiego oraz ustawą o powszechnym obowiązku służby wojskowej z kwietnia tego samego roku, do Legii mieli należeć docelowo wszyscy słuchacze obojga płci. Na początek obowiązkowym przysposobieniem wojskowym objęto jednak tylko 876 studentów pierwszych dwóch lat, którzy nie odbyli jeszcze zasadniczej służby wojskowej, a także wybranych rezerwistów spośród studentów lat starszych. W ramach Legii Akademickiej na uczelniach prowadzone miały być zajęcia, kursy i obozy. W roku akademickim 1937/1938 na trzytygodniowe przeszkolenie w Centralnym Obozie Wyszkoleniowym w Lidzbarku powołano 241 słuchaczy Uniwersytetu, którzy byli tam przygotowywani do roli oficerów rezerwy. Dalszych 21 trafiło do tzw. obozów społecznych, gdzie zapoznawali się przede wszystkim z zasadami ratownictwa, a także obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej. (Ćwiczenia z tej ostatniej były od kwietnia 1938 r. na Uniwersytecie obowiązkowe dla wszystkich słuchaczy pod rygorem niewydania dyplomu)483.
62. Centralny obóz wyszkolenia Legii Akademickiej w Lidzbarku, sierpień 1938 r.
Wkrótce potem armia zwróciła się do rektorów wyższych uczelni o zapewnienie w programie zajęć w okresie wiosenno-letnim odpowiedniej liczby dni na potrzeby przysposobienia wojskowego; na Uniwersytecie Warszawskim miały się one odbywać w soboty i dni przedświąteczne, tak aby każdy student mógł co drugi tydzień uczestniczyć w szkoleniach. Ostatecznie w roku akademickim 1937/1938 przeprowadzono jednak tylko 4 zajęcia (1–3 V i 4 VI) i, „mimo że młodzież na ogół odnosiła się do Legii Akademickiej, poza nielicznymi jednostkami, z zapałem, a nawet entuzjazmem, obowiązkowość w przychodzeniu na zbiórki stała na stopniu niezadawalającym, a już obowiązku usprawiedliwienia swych nieobecności nie bardzo respektowano”. (Absencja rosła z ćwiczeń na ćwiczenia z 17% do 58%)484. W praktyce, w przeciwieństwie do zajęć przysposobienia wojskowego w okresie PRL, Legia Akademicka nie zdążyła trwalej wpisać się w życie Uniwersytetu Warszawskiego, ponieważ działała zbyt krótko.
Jak widać z przedstawionych powyżej przypadków wydziałów Prawa, Lekarskiego, Humanistycznego i Matematyczno-Przyrodniczego, warunki studiowania na Uniwersytecie Warszawskim były w okresie międzywojennym bardzo zróżnicowane. W zależności od wydziału, kierunku, a także czasu i konkretnych wykładowców studia mogły być mniej lub bardziej rozwijające intelektualnie, mieć charakter pamięciowy bądź ukierunkowany na samodzielne myślenie, masowy albo zindywidualizowany. Słuchaczy w jednym przypadku traktowano po partnersku i z wyszukaną uprzejmością, a w innym odpytywano i besztano jak uczniaków. W tej sytuacji trudno jest właściwie mówić o jednolitej dla całej uczelni specyfice studiów, co najwyżej da się wskazać pewne tendencje przeważające na Uniwersytecie lub charakterystyczne dla jego ówczesnej atmosfery.