Nasza wiedza na temat pochodzenia społecznego kadry naukowo-dydaktycznej Uniwersytetu Warszawskiego ma charakter niepełny. Dane, których reprezentatywność trudno dziś ocenić, dotyczą nieco ponad połowy profesorów i docentów. Wskazywałyby one, iż grupa ta wywodziła się w ok. 2/3 ze środowiska inteligenckiego. Niewiele mówi to jednak o sytuacji majątkowej i pozycji społecznej, gdyż warstwa ta była bardzo zróżnicowana wewnętrznie. Obejmowała zarówno zamożnych lekarzy, prawników itp., jak i niższych rangą urzędników czy prowincjonalnych nauczycieli. Stosunkowo wielu samodzielnych pracowników naukowych wywodziło się ponadto z rodzin ziemiańskich (13,5%). Rzadziej występowały natomiast osoby o rodowodzie chłopskim (9%), a jeszcze mniej licznie potomkowie rodzin drobnomieszczańskich (3%) i robotniczych (3,5%)60. Brak jest jakichkolwiek zbiorczych danych o pochodzeniu społecznym adiunktów i asystentów, należy jednak przypuszczać, iż jego struktura nie odbiegała diametralnie od występującej wśród profesorów i docentów.

Kadrę naukowo-dydaktyczną Uniwersytetu tworzyli w ogromnej większości obywatele polscy. Cudzoziemców zatrudniano niemal wyłącznie jako wykładowców w Studium Teologii Prawosławnej oraz jako nauczycieli języków obcych. Pierwsza z tych grup liczyła w sumie 11 osób i dominowali w niej Ukraińcy spoza granic Rzeczpospolitej. Zaliczali się do nich m.in. kierownik Studium, zwierzchnik Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego biskup Dionizy Waledyński oraz Aleksander Łotocki – pełniący funkcję wicepremiera emigracyjnego rządu Ukraińskiej Republiki Ludowej61. W działalność niepodległościową zaangażowany był także inny Ukrainiec pracujący na Uniwersytecie, językoznawca prof. Roman Smal-Stocki. Zatrudnianie na uczelni osób tych narodowości stanowiło element, realizowanej ze zmienną konsekwencją przez władze II Rzeczypospolitej, polityki prometejskiej, a także – gdy mowa o Studium Teologii Prawosławnej – polityki wyznaniowej państwa, zmierzającej do ścisłego związania kościołów wschodnich z Polską. Wynikało również z braku odpowiednich kadr rodzimych.

W połowie lat 30. na stanowiskach lektorów języków nowożytnych pracowało 14 cudzoziemców. Kilku obcokrajowców prowadziło wówczas ponadto wykłady zlecone na Wydziale Humanistycznym (dr Pierre Francastel i Jean Fabre z Francji, dr Arturo Stanghellini i dr Italo Siciliano z Włoch oraz spolonizowany Węgier, doc. UW Andorján Divéky). Francuz, prof. Henri Mazeaud wykładał gościnnie na Wydziale Prawa62. Większość z nich, jak się wydaje, nie znała biegle polskiego, wykłady prowadzili więc w swych językach ojczystych.

28. Komisja Organizacyjna Studium Teologii Prawosławnej, 1924–1925. Siedzą od lewej: prof. Ignacy Koschembahr-Łyskowski, rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Franciszek Krzyształowicz, kościelny kurator Studium Teologii Prawosławnej metropolita Kościoła Prawosławnego w Polsce Dionizy Waledyński, prof. Eugeniusz Jarra. Stoją od lewej: prof. Jan Porzeziński, prof. Wacław Makowski, prof. Franciszek Czubalski, prof. Kazimierz Nitsch

Znacznie trudniej jest ustalić, jaki odsetek wśród kadry naukowo-dydaktycznej Uniwersytetu Warszawskiego stanowili przedstawiciele zamieszkujących II Rzeczpospolitą mniejszości narodowych. Problem polega nie tylko na braku odpowiednich danych, ale również na nieprecyzyjności kryteriów i niejednoznacznym charakterze świadomości narodowej. Wątpliwości wzbudzać musi zwłaszcza przypadek osób pochodzenia żydowskiego, całkowicie zasymilowanych do polskości, uważających się za Polaków w sensie kulturowym i państwowym. Klasyfikując je jako „Żydów”, co chętnie czyniła ówczesna prawica nacjonalistyczna, mimowolnie powielamy jej interpretację, wykluczającą te osoby z polskiej wspólnoty narodowej. Poprzestając na stwierdzeniu, że były one Polakami, pomijamy istotny – choć nie zawsze otwarcie ujawniany – element ich tożsamości. Dylematu tego nie da się w sposób jednoznaczny rozstrzygnąć, najbezpieczniej będzie więc przyjąć, iż świadomość narodowa poszczególnych osób, rozpięta pomiędzy polskością a żydowskością, stanowiła w istocie kontinuum bardzo różnych wariantów.

Według paszkwilanckich i ze swej natury wątpliwych nie tylko moralnie wykazów, które rozpowszechniała prasa prawicowa, na stanowiskach naukowo-dydaktycznych zatrudnionych miało być na Uniwersytecie w 1937 r. ponad 60 osób o żydowskich korzeniach, wymienionych z imienia, nazwiska i funkcji, co stanowiło zamierzony element antysemickiej nagonki. Liczba ta była niemal na pewno zawyżona, gdyż kilku wykładowców trafiło na listę ewidentnie z przyczyn politycznych, z dorobionym uzasadnieniem, iż pochodzą z rodzin frankistów, innych zaś wciągnięto na nią ze względu na „źle” brzmiące nazwiska, co później niekiedy prostowano, serdecznie przepraszając „za mimowolnie wyrządzoną krzywdę”63. W pewnym uproszczeniu można jednak przyjąć, że była to górna granica liczby pracowników naukowych Uniwersytetu pochodzenia żydowskiego.

Nie da się zapewne precyzyjnie określić, na ile osoby te czuły się Polakami, a na ile Żydami. Rzadkością były jednak wśród pracowników Uniwersytetu osoby, które podkreślały swe żydowskie pochodzenie, traktując je jako integralny, a niekiedy wręcz dominujący, element własnej tożsamości. Zaliczali się do nich m.in. prof. Mojżesz Schorr, specjalizujący się w filologii semickiej i dziejach starożytnego Bliskiego Wschodu, doc. Majer Bałaban, zajmujący się dziejami Żydów polskich w epoce nowożytnej, czy też wybitny historyk czasów napoleońskich prof. Askenazy. Zabawną rozmowę z ostatnim z nich, dotyczącą stosunku do własnych korzeni, zapamiętał absolwent Wydziału Humanistycznego Janusz Pajewski: „– Panie, co mi tam Radziwiłł czy Lubomirski – podjął Askenazy z rozbawieniem. – Lubomirski może się wykazać genealogią sięgającą XIII wieku, Radziwiłł i to nie, a ja, panie, przodkami na tysiąc lat przed Chrystusem”64.

Jeszcze większą rzadkość stanowili wśród kadry naukowej Uniwersytetu Ukraińcy. Według ściśle poufnego wykazu, którego w maju 1934 r. zażądało od rektora MWRiOP, pracowało ich wówczas na uczelni 8, w tym 5 w Studium Teologii Prawosławnej, stanowiącym, jak zostało już powiedziane, osobny przypadek jako instrument polityki wschodniej II Rzeczypospolitej65. Uwzględniwszy Romana Smal-Stockiego, który również zaliczał się do środowiska emigracyjnego, nietrudno ustalić, iż na uczelni pracowało w istocie tylko 2 Ukraińców, będących obywatelami Polski; wszyscy pozostali pochodzili „zza kordonu”.

Zainteresowanie władz naukowcami pochodzenia ukraińskiego miało związek z narastającymi wśród tej mniejszości tendencjami antypaństwowymi (kilka tygodni później nacjonaliści ukraińscy zamordowali ministra Bronisława Pierackiego) i niewątpliwie nie ułatwiało życia nielicznym Ukraińcom zatrudnionym na Uniwersytecie. Już wcześniej traktowano ich zresztą najczęściej z nieufnością, co doskonale ilustruje argumentacja, jakiej musiał używać prof. Władysław Witwicki rekomendując w 1926 r. Stefana Baleya na katedrę psychologii wychowawczej: „Przeciwko niemu mogłoby w czyichś oczach przemawiać pochodzenie z ojca Rusina. – On jest jednak równocześnie synem matki Polki, ochrzczono go po grecku i wychowano w szkołach średnich ruskich – jako uczony pracował nad podniesieniem kultury wśród Rusinów i pomnażał dorobek naukowy polski. Z najlepszymi z pośród Polaków we Lwowie łączą go węzły przyjaźni osobistej i współpracy naukowej. [...] W jego pracach widać serdeczne wczucie się i zrozumienie naszych poetów, z którymi zżył się od dziecka. Przeciwko polskości nie występował nigdy – zatem z tej strony wszelkie obawy uznać trzeba za płonne [...]”66.

29. Członkowie Państwowej Rady Oświecenia Publicznego, listopad 1936 r. W pierwszym rzędzie pierwszy od lewej prof. Władysław Tatarkiewicz, pierwszy od prawej prof. Juliusz Bursche, prezes Konsystorza Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, w drugim rzędzie, drugi od prawej, prof. Mojżesz Schorr

Drugim z zatrudnionych na Uniwersytecie polskich Ukraińców był prof. Miron Korduba. Po bardzo długich wysiłkach zaangażowano go na Wydziale Humanistycznym jako specjalistę z zakresu historii Ukrainy. Przez cały czas znajdował się pod baczną obserwacją władz państwowych – w jego aktach osobowych zachował się donos, że „bynajmniej nie tai swej niechęci do Polski oraz w sposób nader obelżywy wyrażał się o rządzie”67. Jak pokazują przykłady obu naukowców, o ile na Uniwersytecie chętnie zatrudniano ukraińskich emigrantów z obszarów Związku Radzieckiego, o tyle bycie Ukraińcem polskim zdecydowanie nie ułatwiało kariery akademickiej.

30. Maria Skłodowska-Curie w towarzystwie prezydenta Ignacego Mościckiego (czwarty od prawej) i prof. Stefana Pieńkowskiego (pierwszy od prawej) podczas zwiedzania Instytutu Radowego w Warszawie, 1932 r.

Wśród pracowników uczelni znajdowały się także pojedyncze osoby o korzeniach niemieckich. Jak się jednak wydaje, albo identyfikowały się one w pełni z polskością, jak profesor Wydziału Teologii Ewangelickiej, pastor Edmund Bursche (za odrzucenie niemieckiej tożsamości zapłaci w czasie II wojny światowej śmiercią w obozie koncentracyjnym Mauthausen), albo – jak pastor prof. Rudolf Kesselring z tego samego wydziału – zachowując niemiecką świadomość narodową, wyraźnie czuły się związane z polskością w sensie państwowym i kulturowym68.

Ogólnie rzecz biorąc, w latach 30. liczba pracowników naukowych UW wywodzących się z mniejszości narodowych nie przekraczała najpewniej kilkudziesięciu, przy czym przeważały wśród nich osoby w pełni zasymilowane do polskości. W zestawieniu z ponad 600 osobami zatrudnionym wówczas na uczelni pozwala to określić kadrę naukowo-dydaktyczną jako w ogromnej większości etnicznie polską.

Charakterystyka kadry naukowo-dydaktycznej Uniwersytetu Warszawskiego byłaby niepełna bez uwzględnienia struktury płci. Podobnie jak na wszystkich wyższych uczelniach w Polsce, tak i tu kobiety należały do rzadkości. W latach 1915–1939 jedynie 14 kobiet zostało zatrudnionych jako samodzielne pracownice naukowe UW, stanowiły zatem ok. 3% ogółu tej grupy. Ponadto Marię Skłodowską-Curie mianowano profesorem honorowym, co miało jednak wymiar wyłącznie symboliczny, gdyż wielka Polka nie prowadziła tu żadnych badań ani wykładów. Tylko 2 spośród pracujących na Uniwersytecie kobiet uzyskały przed II wojną światową rzeczywiste stopnie profesorskie: Cezaria Jędrzejewiczowa, obejmując w 1934 r. katedrę etnografii polskiej na Wydziale Humanistycznym, i Irena Maternowska, która 3 lata później otrzymała na Wydziale Weterynaryjnym, nie bez sprzeciwów ze strony niektórych profesorów-mężczyzn, katedrę nauki o środkach spożywczych pochodzenia zwierzęcego. (Pierwsza z nich, niezależnie od swych kompetencji, stanowiła przy tym w gruncie rzeczy przypadek szczególny jako żona urzędującego wówczas ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego). Pozostałych 12 pań było docentkami, z czego 8 na Wydziale Humanistycznym, a 4 na Lekarskim. Taka właśnie „geografia” zatrudnienia kobiet na Uniwersytecie stanowiła wypadkową kilku czynników, na które składały się względna otwartość lub mizoginia poszczególnych rad wydziałowych, determinacja i kwalifikacje zawodowe konkretnych badaczek, a także specyfika różnych środowisk naukowych69.

Nieco lepiej przedstawiała się pozycja kobiet wśród niższych stopniem pracowników naukowych. Na podstawie Składu Uniwersytetu można ustalić, że pod koniec lat 30. pracowało tam 47 asystentek, co odpowiadało 20% ogółu osób tego stopnia. (Odsetek ten był więc wyraźnie wyższy niż w grupie docentów i profesorów.) Najwięcej asystentek, bo aż 24, zatrudniał Wydział Lekarski, dalszych 10 Matematyczno-Przyrodniczy, 9 Humanistyczny, 2 Weterynaryjny; po 1 pracowało na prawie i farmacji70. Kobiety umocniły zatem swą pozycję na wydziałach, na których były już wcześniej obecne jako studentki, a ponadto – by posłużyć się terminologią militarną – zdobyły przyczółki tam, gdzie wcześniej niepodzielnie panowali mężczyźni. „Niekiedy zastanawiałam się, jakimi oczyma On, przedstawiciel starszego pokolenia, patrzył na swoją asystentkę, młodą emancypantkę (zostałam asystentką mając zaledwie 21 lat)” – wspomina swego promotora Wacława Miszewskiego prawniczka, Zofia Gawrońska-Wasilkowska, pierwsza i jedyna przed II wojną światową kobieta wśród pracowników naukowych Wydziału Prawa, próbując zrozumieć motywy, jakimi kierował się proponując jej asystenturę. „Skoro jednak zaaprobował jako swoją współpracownicę kobietę, i to w zawodzie, w którym kobiety były jeszcze rara avis, to widocznie pozbawiony był w tym względzie oporów i przesądów, a może nawet z pewną ciekawością wychodził naprzeciw nowym czasom”71. Najwidoczniej nawet w środowiskach uniwersyteckich konserwatywnie usposobionych względem naukowej pracy kobiet dokonywały się już w latach 30. powolne zmiany.

31. Promocja doktorska Flory Wandy Kluczyckiej (pierwsza z prawej) na Wydziale Farmaceutycznym, 6 II 1931 r.

Tam, gdzie już wcześniej nastąpiła wyraźna feminizacja studentów, jak na Wydziale Humanistycznym, pozycja kobiet wśród asystentek wyglądała, rzecz jasna, korzystniej, a ich obecność wydawała się już zupełnie oczywista72. (Dotyczyło to również lektorów języków obcych, wśród których było 6 pań). W ogólnym rozrachunku kadra naukowa Uniwersytetu aż do wybuchu II wojny światowej pozostawała jednak elitarnym klubem męskim, którego drzwi dopiero lekko uchylały się przed kobietami. Z tego względu do rzadkości należały również pracujące na uczelni małżeństwa. W roku akademickim 1937/1938 par takich naliczyć można było 7, głównie wśród docentów i asystentów tych samych wydziałów. W jednym tylko przypadku – Bolesława i Marii Gutowskich – było to małżeństwo profesorskie, w którym mąż wykładał na Wydziale Weterynaryjnym, a żona w SGGW, prowadząc jednocześnie na Uniwersytecie Warszawskim wykłady zlecone73.

Nie istniał wprawdzie żaden przepis ograniczający pracę naukową kobiet, na ich niekorzyść działały jednak stereotypy kulturowe i negatywne nastawienie do ich aktywności zawodowej w ogóle. W 1926 r. w województwie śląskim wprowadzona została tzw. ustawa celibatowa, pozwalająca zwalniać z pracy zamężne nauczycielki (uchylono ją dopiero w 1938 r.), a otrzymywane przez Uniwersytet Warszawski z MWRiOP polecenia, dotyczące sporządzania wykazów zatrudnionych mężatek, nie pozostawiały wątpliwości, że władze państwowe rozważały wprowadzenie podobnego rozwiązania również w oświacie wyższej74.

Pracę naukową kobiet utrudniała również konieczność godzenia jej z obowiązkami macierzyńskimi, a najczęściej również z dodatkowym zarobkowaniem, bowiem – o czym będzie jeszcze mowa dalej – zarobki asystentki lub docentki na Uniwersytecie z trudem wystarczyłyby na utrzymanie. Nic więc dziwnego, że podejmując decyzję o karierze na uczelni, niektóre kobiety świadomie rezygnowały z posiadania dzieci. Maria Ossowska, jedna z nielicznych przed wojną docentek UW, lojalnie zapowiedziała to swemu mężowi Stanisławowi jeszcze przed ślubem: „Tutaj sytuacje nasze nie są tak bardzo jednakowe. Niedosypianie w nocy, szycie kaftaniczka itp. itp. należą do kobiety. To nie są rzeczy ważne, ale tym gorzej, bo pochłaniają dużo energii i czasu. [...] Nie można pracować jak się źle spało, i ma się głowę ciężką i obolałą od bezsenności. Nie można także dniu przysporzyć godzin, a trudno zmieścić w ramach 24 godzin: pracę zawodową, zarobkową, pracę naukową, momenty wytchnienia. Wszystkie zajęcia kobiece mnożą się wtedy niesłychanie [...]”75.

32. Cezaria Baudouin de Courtenay-Jędrzejewiczowa, jeszcze w todze profesorskiej Uniwersytetu Stefana Batorego. W 1934 r. objęła katedrę etnografii polskiej na Wydziale Humanistycznym UW

Pracownicy Uniwersytetu Warszawskiego nie byli środowiskiem społecznie jednorodnym. Wynikało to nie tylko z ich zróżnicowanego pochodzenia, które zostało już scharakteryzowane wcześniej, ale również z pozycji zajmowanej trwale lub przejściowo w hierarchii akademickiej, która na ogół w dużym stopniu determinowała status materialny poszczególnych osób. Nakładały się na to podziały związane z rodzajem wykonywanej pracy.

Wyraźnie wyodrębnione grupy stanowili przede wszystkim zatrudnieni na uczelni urzędnicy i funkcjonariusze, którzy z natury rzeczy pełnili rolę usługową wobec studentów i pracowników naukowo-dydaktycznych. Kadra urzędnicza była stosunkowo silnie jak na ówczesne warunki sfeminizowana: w roku akademickim 1937/1938 wśród 95 urzędników uniwersyteckich wszystkich szczebli (uwzględniając pracowników BUW) znajdowało się aż 51 kobiet (54%). Wykonywały one głównie prace biurowe, podczas gdy wszystkie stanowiska kierownicze, takie jak kierownik sekretariatu, audytor, kwestor, kierownik rachuby, intendent, wszyscy referendarze i podreferendarze, zajmowali mężczyźni76. Pracownicy administracji uczelni skupieni w Kole Urzędników (wyraźnie wzorowanym na podobnych organizacjach studenckich) prowadzili we własnym gronie życie towarzyskie, organizując zabawy taneczne i herbatki, co niekiedy zamiast integracji prowadziło do konfliktów77. Mimo iż rektorzy przy okazji inauguracji kolejnych lat akademickich zawsze dziękowali wylewnie urzędnikom za ich pracę na rzecz uczelni78, ci czuli się chyba niedoceniani, skoro po ukazaniu się w 1936 r. kroniki Uniwersytetu opracowanej przez Tadeusza Manteuffla, sekretarz Władysław Wayda dość ostro skrytykował go za nieuwzględnienie w publikacji tej grupy i jej zasług79.

33. Urzędniczki rektoratu,1931–1939

Bardziej krytycznie niż władze uczelni oceniało zatrudnionych na Uniwersytecie urzędników MWRiOP. W 1930 r. zwróciło ono uwagę rektorowi, że tylko połowa z nich legitymowała się wykształceniem odpowiadającym zajmowanym stanowiskom, a jedynie zupełnie nieliczni złożyli wymagane egzaminy urzędnicze80. Nie wiadomo, czy w kolejnych latach problem ten w jakikolwiek sposób rozwiązano. Faktem jest, że na rok przed wybuchem II wojny światowej tylko 4 na 61 urzędników uniwersyteckich (nie licząc pracowników BUW) legitymowało się wykształceniem wyższym81.

Zarobki urzędników i funkcjonariuszy uniwersyteckich były regulowane przez państwo i cechowały się znaczną rozpiętością. Pod koniec lat 30. zasadnicze wynagrodzenie kierownika Biblioteki UW, który zajmował na uczelni najwyższą pozycję w urzędniczej hierarchii służbowej, stanowiło 700 zł, dwaj jego zastępcy (starsi bibliotekarze) zarabiali miesięcznie po 450 zł. Pensje kwestora i sekretarza Uniwersytetu wynosiły 335 zł. Szeregowi urzędnicy otrzymywali, w zależności od grupy uposażenia, od 130 do 210 zł, niżsi funkcjonariusze najczęściej 100–130 zł82. Tuż przed wybuchem II wojny światowej pielęgniarka kierująca ambulatorium na Wydziale Lekarskim zarabiała 250 zł, sekretarka kliniki 200 zł, pielęgniarka instrumentariuszka i technik rentgenolog po 180 zł. Pensja woźnego wynosiła 150 zł, laboranta 80–100 zł, a szatniarki 60 zł83. Najniższe z tych zarobków z wielkim trudem wystarczały na życie, przez co niektórzy z pracowników zmuszeni byli ratować się pożyczkami zaciąganymi u kadry naukowo-dydaktycznej, które później nie zawsze byli w stanie zwrócić. Zadłużenie musiało przybierać dość poważne rozmiary, skoro w 1933 r. rektor Ujejski uznał za stosowne wydać specjalny okólnik kategorycznie zakazujący urzędnikom i funkcjonariuszom zapożyczania się u profesorów, adiunktów i asystentów84.

Poza wysokością wynagrodzeń o środowisku urzędników i funkcjonariuszy wiemy dość niewiele, w dokumentach zachowanych w archiwum uniwersyteckim pojawia się ono głównie w kontekście różnych nadużyć i nieprawidłowości, jest to jednak siłą rzeczy obraz skrzywiony i niepełny85. Skądinąd wiadomo, że niższy personel uczelni aż do września 1937 r., kiedy MWRiOP wyegzekwowało przestrzeganie prawa pracy, był zmuszany do pracy nawet po kilkanaście godzin dziennie, bez jakichkolwiek dni wolnych86. Ze sporadycznych wzmianek w dziennikach Wacława Borowego, który pracował w BUW najpierw jako starszy bibliotekarz, a później jej kierownik, dowiadujemy się natomiast, iż niektórzy profesorowie traktowali personel pomocniczy z wyższością, awanturując się z woźnymi i „babami wypożyczalnianymi”, domagającymi się od nich wypełniania rewersów i oddawania książek w terminie87. Choć Borowy odnotowuje takie postawy z wyraźnym zażenowaniem, jego własne wyobcowanie ze świata personelu bibliotecznego i bardzo intensywne kontakty ze środowiskiem naukowym Uniwersytetu potwierdzają pośrednio, iż obie te grupy nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego.

Mimo że zasadnicza linia podziału przebiegała wśród pracowników Uniwersytetu pomiędzy personelem urzędniczym a kadrą naukowo-dydaktyczną, również ta ostatnia stanowiła grupę silnie zróżnicowaną wewnętrznie pod względem materialnym, a co za tym idzie społecznym. Czynnikami różnicującymi były zarówno wysokość zarobków, jak i stabilność zatrudnienia, którą osiągało się de facto dopiero w momencie awansu na stanowisko profesorskie, czyli – jak pamiętamy z poprzedniego rozdziału – najczęściej po 40. roku życia. O ile pracownik naukowy nie był niezależny materialnie np. dzięki zamożnej rodzinie, do chwili otrzymania własnej katedry jego kariera upływała pod znakiem niepewności, czy uda mu się zdobyć środki do życia. Dotyczyło to nie tylko rozpoczynających dopiero pracę naukową asystentów, ale także docentów, a więc osób posiadających już na ogół rodziny, zwykle w średnim wieku, których w ówczesnym systemie z założenia nie zatrudniano na uczelni na regularnych etatach. Uniwersytet, co także zostało już powiedziane, starał się w miarę możliwości pomagać obu tym grupom, angażując poszczególne osoby jako zastępców profesorów, na stanowiskach pomocniczych, bądź też zlecając im odpłatnie prowadzenie wykładów, ale ogólna kondycja środowiska asystentów i docentów pozostawała mizerna.

Z takiego stanu rzeczy i jego negatywnych konsekwencji dobrze zdawały sobie sprawę władze Uniwersytetu. Podsumowując rok akademicki 1937/1938 rektor Włodzimierz Antoniewicz mówił: „[...] Niezmiernie doniosłą sprawą jest fatalny przeważnie stan materialny docentów. Zamiast oddawać się pracom naukowym i być rzeczywistą pomocą w pracach pedagogicznych są nasi docenci zmuszeni do żmudnego zdobywania środków utrzymania w sądownictwie i adwokaturze, w wielugodzinnej praktyce lekarskiej, w nauczycielstwie i w robotach przemysłowych. [...] Nie ulega zaś kwestii, że jednym z powodów obecnego już braku docentów w pewnych dyscyplinach jest nędza tych śmiałków, którzy w obecnych ciężkich dla życia codziennego czasach przedkładają możność umiłowanej pracy naukowej nad ułatwione i pokaźne zarobki”. Podobny odpływ „na lepiej uposażone stanowiska państwowe i prywatne, zazwyczaj mające z pracą naukową mało wspólnego” dotykał, zdaniem Antoniewicza, asystentów88.

Pod koniec lat 30. młody człowiek podejmujący jako asystent pracę naukową na Uniwersytecie mógł liczyć na pensję rzędu 150 zł – czyli porównywalną z wynagrodzeniem robotnika niewykwalifikowanego. Gdy po kilku latach awansował na stanowisko starszego asystenta, jego uposażenie wzrastało do 210–260 zł, sporadycznie nawet do 300 zł. O ile nie zarobkował równolegle poza uczelnią, to takim poziomem dochodów musiał zadowolić się w większości przypadków co najmniej do habilitacji. Docentura, jak już zostało powiedziane, nie zapewniała sama w sobie stabilizacji materialnej. Nieliczni szczęśliwcy, których po zdobyciu veniam legendi zatrudniono na Uniwersytecie jako zastępców profesorów, otrzymywali uposażenie w wysokości 50% pensji profesorskiej, czyli ok. 500 zł miesięcznie. Docenci pracujący jako adiunkci zarabiali od 335 do 450 zł. Ci, którzy po habilitacji pozostali na etatach asystenckich, uzyskiwali od 260 do 335 zł. W obu przypadkach stanowisko i uposażenie były zbyt niskie w stosunku do kwalifikacji, ale pozwalały przetrwać na uczelni do czasu uzyskania katedry89. Osoby, którym udało się utrzymać w ten sposób etat, mogły uważać się za uprzywilejowane. W połowie lat 30. stanowiły one jednak tylko 30% środowiska docenckiego90.

Tylko część docentów mogła prowadzić na Uniwersytecie prace zlecone. W roku akademickim 1934/1935 szansę taką dostał co czwarty z nich91. W tym czasie, według stawek ustalonych przez ministerstwo, za prowadzenie wykładu w wymiarze 1 godziny tygodniowo docent otrzymywał 50 zł miesięcznie, a za 1 godzinę ćwiczeń 35 zł. Wypełniając w ten sposób pełne pensum dydaktyczne zarabiał 320 zł. Była to suma prawie czterokrotnie mniejsza niż uposażenie profesorskie i ok. 40% niższa od wynagrodzenia docenta zatrudnionego jako zastępca profesora, choć na obu stanowiskach obowiązywało analogiczne pensum92. Nie było przy tym żadnej gwarancji, iż w następnym roku otrzyma się ponownie prowadzenie zajęć.

Największa grupa docentów (w 1935 r. było ich 59 pośród ogółem 161 pracowników tego stopnia) nie miała żadnej możliwości zarobkowania na Uniwersytecie93, ale chcąc zachować veniam legendi, musiała nieodpłatnie prowadzić tu wykłady. Było to możliwe dzięki znalezieniu gdzie indziej etatu, dającego się pogodzić z dydaktyką i pracą naukową. Możliwości takie istniały jednak jedynie w niektórych dziedzinach nauki i tylko w niektórych zawodach. Bez większego trudu na uczelni wykładać mógł bowiem duchowny, który miał zapewnione zakwaterowanie, wikt i opierunek w parafii bądź zgromadzeniu zakonnym, adwokat zatrudniony w prywatnej kancelarii, czy też lekarz prowadzący własną praktykę. Mógł sobie na to pozwolić również humanista pracujący w archiwum, bibliotece, szkole średniej lub w muzeum, ale już prawnik decydując się na posadę urzędniczą w administracji państwowej, albo chemik, który otrzymał angaż w przemyśle, mieli niewielkie szanse, aby pracować zarobkowo, a jednocześnie kontynuować wykłady na Uniwersytecie.

W każdym przypadku dodatkowe zajęcia pochłaniały czas i energię, kosztem rozwoju własnego i wypoczynku. Zatrudniony w Bibliotece Uniwersyteckiej i usiłujący godzić to z publicystyką i badaniami naukowymi Wacław Borowy zanotował pesymistycznie na początku 1925 r.: „Coraz dotkliwiej czuję, że przy zarobkowem zajęciu 6-godzinnem tylko jedno «zajęcie dodatkowe» mieć można (ja przynajmniej nigdy więcej nie potrafiłem: albom był dziennikarzem, albo naukowcem, albo redaktorem, albo się uczyłem). Przy mojej gimnastyce i przy lekcjach angielszczyzny – artykułopisarstwo cały już «czas» wypełnia i aż się za jego brzegi przelewa (. ..)”94. Podobne rozterki przeżywało zapewne wielu innych docentów i asystentów.

Trudna sytuacja materialna wywoływała zrozumiałą frustrację środowiska docenckiego. Z jego grona wychodziły postulaty, aby każdy pracownik naukowy uczelni państwowej wraz ze zdobyciem habilitacji automatycznie uzyskiwał etat (450 zł) i wszystkie przywileje urzędnika państwowego. Inna propozycja przewidywała, iż docenci zatrudnieni w instytucjach publicznych mogliby korzystać tam ze zwolnienia z połowy obowiązków etatowych, celem prowadzenia wykładów na uczelniach. Niezależnie od tego docenci zabiegali o przyznanie im pierwszeństwa w konkursach na stanowiska państwowe, zniżek na bilety kolejowe, a także zwolnienia ich dzieci z czesnego w państwowych szkołach średnich i wyższych. Za szczególnie palący problem uznawali poprawę warunków mieszkaniowych „nieodpowiadających ani ich stanowisku, ani wymogom pracy badawczej, ani wreszcie warunkom materialnym”. W tym celu domagali się prawa przynależności do spółdzielni profesorskich, lub budowy osobnych domów dla docentów, współfinansowanych z opłat studenckich95.

Rejestr tych postulatów dokumentuje najważniejsze bolączki, z jakimi musieli zmagać się na co dzień pracownicy naukowi Uniwersytetu Warszawskiego przed i po uzyskaniu habilitacji. Do wybuchu II wojny światowej ich sytuacja nie uległa istotniejszej poprawie. Należy przy tym podkreślić, że w drugiej połowie lat 30. i tak była ona wyraźnie lepsza niż wcześniej – w czasach powszechnej pauperyzacji po I wojnie światowej, a następnie w latach wielkiego kryzysu gospodarczego. Położenie docentów, a także asystentów UW w tamtym okresie charakteryzowano jako wprost opłakane96.

Przesadą byłoby jednak stwierdzenie, że wszystkim docentom powodziło się źle. Uznany warszawski lekarz Zdzisław A. Michalski (leczył m.in. prezydenta Mościckiego i jego żonę) żył po habilitacji na bardzo wysokiej stopie: obracał się w kręgach polityków i ziemian, uprawiał żeglarstwo, urządzał rajdy motocyklowe, był w stanie od ręki pożyczyć większą sumę pieniędzy działaczom ONR „Falanga” bez pewności, że ją kiedykolwiek odzyska. Mógł sobie oczywiście na to wszystko pozwolić nie z pensji uniwersyteckiej, ale dzięki prowadzonej równolegle praktyce prywatnej97. Wykładający na Wydziale Humanistycznym i zatrudniony na posadzie państwowej w Archiwum Oświecenia Publicznego doc. Tadeusz Manteuffel prowadził życie skromniejsze, ale stać go było na zakup w 1934 r. używanego samochodu chevrolet, podróże rekreacyjne po Polsce, a okazjonalnie nawet na wakacje w Szwajcarii. Jego sytuację materialną ustabilizowało jednak wydatnie małżeństwo z córką znanego warszawskiego architekta Jana Heuricha. Wniosła ona do wspólnego gospodarstwa nie tylko mieszkanie, ale także jedną czwartą czynszów z należącej do jej rodziny kamienicy przy ul. Chłodnej oraz odsetki od pokaźnych depozytów bankowych. W 1937 r. ze źródeł tych Manteufflowie uzyskali 11.040 zł, podczas gdy z honorariów autorskich i kursów pan domu zarobił 3286 zł. Zachowane zeznanie podatkowe, z którego pochodzą powyższe dane, nie uwzględnia zarobków doc. Manteuffla w archiwum, ale z całą pewnością miesięczny budżet jego rodziny oscylował wokół 1000 zł, był więc, jak na ówczesne realia, wysoki98.

34. Prawo jazdy doc. Tadeusza Manteuffla

Tym uczonym, którzy nie mieli zaplecza w postaci bogatej rodziny, pełną stabilizację materialną zapewniała dopiero profesura, choć i to na dobre dopiero od połowy lat 20., gdy ustabilizowana została sytuacja gospodarcza państwa. W poprzedniej dekadzie pewna część profesorów z trudem wiązała ponoć koniec z końcem, na co wpływ miały drożyzna i pożerająca zarobki hiperinflacja. W szczególnie trudnym położeniu znajdowały się osoby zmuszone przeprowadzić się do Warszawy z innych miast, gdyż często nie było ich tu stać na zakup ani wynajem mieszkania. Przez cały właściwie okres międzywojenny sytuacja mieszkaniowa w stolicy była bowiem ciężka, a co istotniejsze, gorsza niż w pozostałych ośrodkach akademickich. Jeszcze w 1929 r. tytułem tzw. odstępnego za dwuizbowe mieszkanie na peryferiach stolicy trzeba było zapłacić 2 tys. zł, natomiast za lokal czteropokojowy w Śródmieściu niekiedy nawet 20 tys. zł. (Komorne w pierwszym przypadku wynosiło później 60 zł, w drugim zaś 150 zł)99. Wysokie ceny nieruchomości w stolicy skutecznie zniechęcały część ludzi nauki z innych miast do podejmowania pracy na Uniwersytecie Warszawskim. W roku akademickim 1923/1924 ok. 50 profesorów czekało na mieszkanie, „przebywając na razie w ciasnych mieszkaniach prowizorycznych lub dojeżdżając do Warszawy”, a niektóre katedry nie mogły zostać uruchomione właśnie z tego względu100.

Jeszcze na początku lat 30. rektor Mieczysław Michałowicz kreślił ponury obraz kondycji życiowej stanu profesorskiego: „Co to jest profesor? Jest to w obecnych warunkach polskich najczęściej ów niepraktyczny oryginał, który mniej więcej do 45 roku życia głodował nad książkami, zaś w 45 roku życia został profesorem, by głodować dalej. Taki profesor nie ma środków, by kupić sobie mieszkanie i jak dotychczas mieszkał w jednym pokoju umeblowanym z całą rodziną, w składziku przy gabinecie naukowym, w trupiarni, jak się dało”101. Przypadki takie zapewne rzeczywiście zdarzały się, uogólnienie było, jak się jednak wydaje, nazbyt pesymistyczne. Tylko nieliczni profesorowie musieli zmagać się z aż tak poważnymi problemami bytowymi, nietrudno jednak ze słów Michałowicza wywnioskować, że dla pomyślnego przebiegu kariery naukowej i ogólnej jakości życia – co najmniej do uzyskania katedry uniwersyteckiej – znaczenie miało posiadanie własnego mieszkania w Warszawie lub środków pozwalających na jego zakup.

Niezależnie od zróżnicowanej sytuacji materialnej poszczególnych osób, zarobki profesorskie, co najmniej od czasu reformy monetarnej Grabskiego, która położyła kres hiperinflacji, należały do najlepszych w sferze budżetowej. Profesor nadzwyczajny zaszeregowany był do V, zwyczajny zaś do VI grupy uposażenia urzędników państwowych. Pod koniec lat 30. pierwszy z nich otrzymywał 700 zł, a drugi 1000 zł wynagrodzenia zasadniczego, czyli tyle samo co, odpowiednio, pułkownik i generał brygady Wojska Polskiego. Dodatek funkcyjny z tytułu pełnienia godności rektora wynosił 500 zł miesięcznie. Prorektorzy otrzymywali z racji swej funkcji po 300 zł, a dziekani po 250 zł. Z przypadkowo zachowanego dokumentu dotyczącego jednego z profesorów zwyczajnych Wydziału Humanistycznego wynika, że w 1936 r. jego pensja łącznie z dodatkiem służbowym wynosiła 1210 zł. Po odliczeniu 15 zł na obowiązkowo subskrybowaną przez wszystkich urzędników państwowych pożyczkę inwestycyjną i potrąceniu 205,70 zł podatku dochodowego otrzymywał on „na rękę” 989,30 zł102.

Nie wszyscy profesorowie żyli przy tym wyłącznie z „gołej” pensji uniwersyteckiej. Choć ustawa zakazywała im zasadniczo wykonywania zajęcia ubocznego połączonego ze stałym wynagrodzeniem, czyli, jak byśmy dziś powiedzieli, zarobkowania na drugim etacie, minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego w trybie indywidualnym, na wniosek rady wydziałowej zatwierdzony przez senat akademicki, mógł wyrazić na to zgodę w drodze wyjątku. Pozwolenie takie udzielane było na ściśle określony czas i wymagało każdorazowego odnawiania, choć niektórzy wykładowcy nie dopełniali tego obowiązku103. Z przywileju pracy dodatkowej korzystała część profesorów UW podejmując wykłady zlecone na innych uczelniach, np. w Szkole Głównej Handlowej lub w Wolnej Wszechnicy Polskiej104. Szczególny przypadek stanowili medycy, którzy mogli bez ograniczeń prowadzić prywatną praktykę, stanowiącą na ogół główne źródło ich dochodu. Znany profesor, cieszący się dobrą renomą i mający zamożną klientelę, zarabiał często miesięcznie nawet 2000 zł, a zdarzali się wybitni specjaliści, których dochody dochodziły do 10 tys. zł105.

Pewne dochody przynosiła także praca naukowa i popularyzatorska, były one jednak siłą rzeczy mało regularne. Honorarium autorskie anglisty, prof. Andrzeja Tretiaka za biografię Byrona wydaną przez Państwowe Wydawnictwa Książek Szkolnych wyniosło w 1934 r. 1000 zł. Ten sam uczony za hasło „Wielka Brytania” do Encyklopedii Świat i Życie otrzymał 2 lata później 300 zł. Jego umowa na przetłumaczenie z angielskiego na polski książki poświęconej postaci Piusa XI wynosiła 44 zł za arkusz druku106. W porównaniu z dodatkowymi dochodami lekarza czy posiadającego kamienicę rentiera nie były to więc kokosy.

Dodatkowe zarobki zapewniały profesorom także różne dodatkowe czynności na Uniwersytecie. Egzaminatorzy pobierali część opłat wnoszonych przez studentów za egzaminy; odpowiednią gratyfikację wypłacano także członkom komisji kwalifikacyjnych na wydziałach, gdzie obowiązywały egzaminy wstępne. Przy dużej liczbie zdających dawało to całkiem pokaźne sumy. Przykładowo, podczas egzaminów wstępnych na Wydział Lekarski każdy z trzech egzaminatorów otrzymywał w 1927 r. po 5 zł od przepytywanego kandydata, co przy blisko 400 chętnych zapewniało wynagrodzenie w wysokości prawie 2000 zł107. Jeszcze wyższe kwoty wchodziły w grę w przypadku egzaminów w regularnym toku studiów na tych kierunkach, gdzie, jak na prawie, podchodziło do nich wielu studentów. W drugiej połowie lat 20. do kieszeni profesora wpływało tam 6 zł od każdego zdającego, co w zależności od roku studiów i charakteru egzaminu dawało mu łącznie od 2400 do nawet 7000 zł. Podwójna opłata obowiązywała za poprawki108. Dziesięć lat później stawki za egzaminy, których wysokość uregulowało w międzyczasie MWRiOP, wahały się, w zależności od przedmiotu, od 4 do 9 zł109. System ten rodził nieco dwuznaczną sytuację, w której egzaminatorzy byli tym lepiej wynagradzani, im więcej „oblewali” studentów. Jak wspomina jeden z ówczesnych słuchaczy, „kursowała wśród studentów plotka, że gdy prof. Jarra jedzie na wakacje do Włoch, to «robi» 500 poprawek, a gdy do Jugosławii – to wystarcza mu tylko 400”110.

Z opłatami pobieranymi od studentów związana jest bodaj najgłośniejsza afera uniwersytecka okresu międzywojennego, prawdziwa cause célèbre uczelni, której warto poświęcić dłuższą dygresję, ponieważ mówi ona sporo zarówno o stosunku profesury do spraw finansowych, jak i o relacjach panujących w jej gronie. Wywołało ją zorganizowanie przez prof. Zygmunta Cybichowskiego w maju 1933 r. dodatkowego, dobrowolnego kolokwium z wykładanych przez siebie na Wydziale Prawa przedmiotów, za udział w którym studenci musieli uiścić 10 zł „opłat seminaryjnych”. Zgodnie z relacją jednego z nich, „chętnych było mnóstwo”, czemu trudno się dziwić, gdyż kolokwium stanowiło w istocie dodatkowy „zerowy” termin egzaminu, a więc zwiększało szanse zaliczenia przedmiotu. Gdy już około połowa zainteresowanych skorzystała z oferty Cybichowskiego, kolokwium zostało decyzją władz wydziałowych wstrzymane, a przeciwko jego organizatorowi wszczęto postępowanie dyscyplinarne, pod zarzutem, że pobieranie od studentów dodatkowych opłat miało charakter bezprawny i mogło spowodować stronniczość egzaminatora. Przeciw Cybichowskiemu wystąpił uniwersytecki rzecznik dyscyplinarny, prof. Karol Lutostański, prywatnie jego kolega z wydziału111.

Cybichowski najpierw sam domagał się wytoczenia sobie postępowania dyscyplinarnego, później jednak zmienił zdanie i, wykorzystując swe doświadczenie prawnicze, odwoływał się od decyzji Rady Wydziału, a następnie senatu uniwersyteckiego, który zawiesił go w prawach profesora112. W międzyczasie zwrócił studentom pobrane opłaty. Sprawa oparła się wkrótce o MWRiOP, które jej rozstrzygnięcie, dla zachowania bezstronności, przekazało Komisji Dyscyplinarnej dla Profesorów SGGW. Ciało to uznało wprawdzie, iż postępowanie Cybichowskiego uwłaczało godności profesora, lecz biorąc pod uwagę jego wcześniejszą pracę, w czerwcu 1935 r. rekomendowało ograniczenie się do udzielenia mu nagany113. Gdy Senat UW odrzucił tę sugestię i podtrzymał decyzję o zawieszeniu, Cybichowski zgłosił wobec niej sprzeciw, a jednocześnie w prywatnych listach poinformował o swej sprawie ministra, przypochlebnie powołując się na swą wierność zmarłemu właśnie wówczas marszałkowi Piłsudskiemu i inne zasługi dla obozu rządzącego114. W efekcie ministerstwo w kwietniu 1936 r. uchyliło uchwałę Senatu, Uniwersytet przewlekał jednak sprawę, oficjalnie informując o tej decyzji zainteresowanego dopiero rok później i to na wyraźne polecenie ministra115. Jednocześnie na uczelni wszczęto przeciw Cybichowskiemu nowe postępowanie dyscyplinarne, tym razem o oszczerstwa i obrazę, a MWRiOP – najwyraźniej chcąc zakończyć wielomiesięczny konflikt – przeniosło skłóconego z Uniwersytetem profesora w stan spoczynku, zwijając jego katedrę i powołując na jej miejsce inną. W myśl swej dotychczasowej strategii Cybichowski zaskarżył i tę decyzję, tym razem do Naczelnego Trybunału Administracyjnego, lecz choć przyznano mu tam rację, nie zdołał już powrócić do pracy akademickiej116.

Wlokąca się przez z górą 4 lata sprawa Cybichowskiego ukazuje, że nawet stosunkowo błaha kwestia mogła urosnąć na Uniwersytecie do rangi wielkiej afery, gdy w grę wchodziły drażliwe sprawy finansowe. Miało to niewątpliwy związek z zakorzenioną w inteligenckim etosie etyką środowiskową, potępiającą czerpanie korzyści materialnych z nauczania i działalności naukowej. Praktyka niekoniecznie szła z nią jednak w parze, a pieniądze liczono niekiedy bardzo skrupulatnie, o czym świadczyć może nie tylko sam czyn Cybichowskiego, ale również jego późniejsze skargi do min. Wacława Jędrzejewicza. Zawieszony w prawach wykładowcy profesor utyskiwał w nich bowiem na dotkliwość kary, jaką stanowiła dla niego utrata ponad 8 tys. zł z tytułu opłat egzaminacyjnych w ciągu 17 miesięcy zawieszenia w prawach profesora, a swemu oskarżycielowi, prof. Lutostańskiemu, przypisywał przy tym – słusznie czy niesłusznie – zamiar przechwycenia tego dochodu117.

35. Profesor Edward Loth

Z potępieniem ze strony środowiska spotkał się również profesor Wydziału Lekarskiego Edward Loth, który w 1934 r. rozesłał do lekarzy w Warszawie i Ciechocinku pismo zachęcające do przepisywania chorym wkładek ortopedycznych jednej z firm, obiecując po 3 zł od każdego skierowanego do siebie pacjenta. Istotą zarzutów było w tym przypadku występowanie przez profesora w roli przedstawiciela handlowego prywatnego przedsiębiorstwa. Uniwersytecka Komisja Dyscyplinarna ukarała go wprawdzie tylko upomnieniem za to, że „wszedł w kolizję z obowiązującą w Polsce etyką lekarską, a przez to obniżył powagę swego stanowiska profesorskiego”, lecz jak skomentował to jeden z jego młodszych kolegów, incydent ten „pozbawił go zupełnie wpływów na wydziale”118. Sprawa Lotha dowodzi, że na Uniwersytecie za nieetyczne uważano podejmowanie przez profesorów prac mających wyraźnie komercyjny, interesowny charakter, a tym samym godzących w wizerunek uczelni jako świątyni nauki.

Zamykając nawias dygresji o sporadycznych, bądź co bądź, nieprawidłowościach związanych z dodatkowym zarobkowaniem, stwierdzić należy, iż niezwykle trudno byłoby dzisiaj oszacować przeciętny dochód uzyskiwany przez profesorów Uniwersytetu ze źródeł innych niż uposażenie zasadnicze. Niewątpliwie jednak już sam etat profesorski gwarantował w ówczesnych realiach stabilizację finansową i większości osób zapewniał pod względem materialnym awans do wyższej klasy średniej. Sytuacje, gdy pensja uniwersytecka nie wystarczała profesorowi na godziwe życie, dotyczyły, jak się wydaje, głównie osób, które nie dysponując własnym mieszkaniem musiały je wynajmować, a przy tym posiadały liczną rodzinę, albo spadały na nie dodatkowe wydatki. Z trudnościami takimi np. zmagał się prof. Korduba, który do Warszawy przeprowadził się ze Lwowa bez rodziny i musiał utrzymywać dwa domy. Najwyraźniej nie posiadając żadnych oszczędności, gdy jego córka wychodziła za mąż, zmuszony był zabiegać w ministerstwie o pożyczkę na posag dla niej119. Z kolei niektórzy renomowani lekarze czy prawnicy, osiągając wysokie dochody dodatkowe, zaliczali się niewątpliwie do elity finansowej ówczesnej Polski i, podobnie jak cytowany już przeze mnie doc. Michalski, utrzymywanie się wyłącznie z uposażenia profesorskiego uważali zapewne za „klepanie biedy”.

Dobra sytuacja materialna profesorów przekładała się, rzecz jasna, na poziom i styl ich życia, choć zapewne pomiędzy poszczególnymi osobami musiały występować spore różnice, wynikające z odmiennego pochodzenia społecznego, uwarunkowań rodzinnych czy cech charakteru. Ze wspomnień Władysława i Teresy Tatarkiewiczów np. wyłania się obraz życia charakterystycznego dla ówczesnej elity społecznej kraju: utrzymywali oni żywe kontakty towarzyskie z przedstawicielami korpusu dyplomatycznego, bywali na eleganckich balach i rautach, a także sami wydawali w swoim reprezentacyjnym mieszkaniu przyjęcia, na które niekiedy zapraszali nawet do 100 osób. Letnie miesiące spędzali w rodzinnym dworze na Podlasiu, często także wspólnie podróżowali po świecie przy okazji służbowych wyjazdów profesora. W wielu takich długich podróżach, m.in. po Włoszech, Ameryce Południowej czy Jugosławii byli gośćmi rezydujących tam, zaprzyjaźnionych polskich dyplomatów. Nie trzeba dodawać, że w prowadzeniu domu Teresie Tatarkiewiczowej na co dzień pomagała służąca, gdyż w tamtejszych realiach było to standardem właściwie we wszystkich rodzinach inteligenckich120. (Jako przykład ze środowiska uniwersyteckiego posłużyć mogą pod tym względem dość skromnie żyjący Ossowscy albo średnio zamożny Borowy)121.

Na stosunkowo wysokiej stopie żyło też wielu innych profesorów Uniwersytetu. Rektor Antoniewicz oprócz mieszkania w Warszawie posiadał dom letni w Milanówku, dysponował także prywatnym samochodem (swej pasji motoryzacyjnej o mało nie przypłacił życiem, powodując w 1938 r., w czasie jednej z podróży po Polsce, wypadek)122. Profesor Oskar Halecki spędzał rokrocznie wraz z żoną urlop we Szwajcarii, bo – jak pisze jego uczeń – „kraj ten oboje bardzo lubili”123. Z kolei Marceli Handelsman wyjeżdżał z rodziną na wakacje do Biarritz we Francji124. Mogli sobie na to pozwolić, mimo że podróże zagraniczne, zwłaszcza rodzinne, były wtedy relatywnie dużo kosztowniejsze niż obecnie, chociażby ze względów na wysokie opłaty paszportowe. (W 1938 r. dwutygodniowe wczasy w Bułgarii dla jednej osoby wraz z tygodniową podróżą w obie strony, zorganizowane przez „Rodzinę Urzędniczą”, a więc w standardzie „budżetowym”, kosztowały dyrektora BUW Wacława Borowego w sumie 573 zł)125.

Jak już zostało kilkakrotnie powiedziane, kondycja materialna pracowników uczelni miała ścisły związek z ich sytuacją mieszkaniową. Na krótko przed wybuchem II wojny światowej wynajęcie w dobrej części Śródmieścia 2 pokoi z kuchnią kosztowało ok. 100–120 zł miesięcznie. Na Mokotowie, Ochocie, Żoliborzu lub na bliskiej Pradze za 120–140 zł można już było wynająć trzypokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką. Za 4 pokoje, w zależności od dzielnicy, powierzchni i standardu, należało zapłacić ponad 200 zł. Dochodziło do tego komorne, które w lewobrzeżnej części miasta wynosiło średnio od 18 zł za mieszkanie jednoizbowe w starym budownictwie, po prawie 90 zł za trzyizbowe w budynkach nowoczesnych. (Na Pradze opłaty te były proporcjonalnie niższe). Zakup własnego dwupokojowego mieszkania spółdzielczego na Żoliborzu stanowił wydatek rzędu 12 tys. zł. Za sześciopokojową willę w tej samej części miasta żądano 26 tys. zł gotówką126.

Chociaż w zestawieniu z uposażeniami profesorskimi przedwojenne ceny mieszkań mogą wydawać się relatywnie dużo korzystniejsze niż obecnie (zakup willi na Żoliborzu stanowił równowartość tylko 2 pensji rocznych!), dla niższych stopniem pracowników naukowych, którzy w ogromnej większości przypadków musieli utrzymywać rodzinę z jednej pensji, nie były one już tak przystępne. Za okazyjnie oferowane „dwuipółpokojowe” mieszkanie z kuchnią, łazienką i piwnicą w budynku Zakładu Ubezpieczeń Społecznych przy ul. Sułkowskiego na Żoliborzu matematyk doc. Alfred Tarski musiał wyłożyć od ręki 3500 zł, a resztę spłacać w długoterminowych ratach. Nie dysponował jednak żadnymi oszczędnościami i transakcję udało mu się sfinalizować jedynie dzięki prywatnej pożyczce127.

Należy przypuszczać, że w podobnej sytuacji znajdowało się również wielu innych uczonych, dlatego część z nich ubiegała się o mieszkanie w domach wybudowanych przez Stowarzyszenie Mieszkaniowe Spółdzielcze Profesorów Uniwersytetu Warszawskiego. Czynsze wahały się tam, w zależności od metrażu, od 57 do 225 zł; średnia opłata wynosiła 134 zł. Do spółdzielni tej mogli należeć jednak (przynajmniej w teorii) wyłącznie profesorowie, a liczba lokali była ograniczona, więc niektórzy członkowie spółdzielni latami oczekiwali na przydział lokalu128. Powyższe realia rzutowały niewątpliwie na to, gdzie i jak mieszkano, z drugiej strony wybór miejsca zamieszkania świadczył zazwyczaj również o aspiracjach i statusie społecznym poszczególnych osób.

36. Nieistniejący już dom profesorski przy ul. Nowy Zjazd 5

 W roku akademickim 1937/1938 spośród 162 profesorów figurujących w Składzie Uniwersytetu aż 60 mieszkało w Śródmieściu, głównie w jego reprezentacyjnych rejonach. Popularnymi ulicami były zwłaszcza Koszykowa, Marszałkowska i Mokotowska. (Prestiżowymi adresami, takimi jak al. Róż, ul. Szopena czy Lekarska, szczyciło się zwłaszcza wielu medyków). Kolejnych 11 wykładowców zajmowało lokale w budynkach Uniwersytetu na głównym kampusie i w innych częściach miasta, a 50 w domach spółdzielni profesorskiej przy ul. Brzozowej 10 i 12, Nowym Zjeździe 5 i Sewerynów 6. Największy odsetek w obu tych grupach stanowili humaniści i przedstawiciele nauk matematyczno-przyrodniczych, co pośrednio wskazuje na ich relatywnie gorsze położenie materialne niż np. lekarzy, którzy najwyraźniej łatwiej mogli zakupić bądź wynająć odpowiednie mieszkanie na wolnym rynku. Zdecydowanie mniej profesorów UW mieszkało w dzielnicach sąsiadujących ze Śródmieściem: 7 na bliskim Mokotowie, 5 na Ochocie w okolicach pl. Narutowicza, 5 na Żoliborzu w rejonie pl. Wilsona oraz pl. Inwalidów i 8 na Pradze. Tylko pojedyncze osoby mieszkały w okolicach uważanych za gorsze ze względu na ich przekrój społeczny (Powiśle, Stare Miasto, Muranów) lub bardziej odległych od centrum miasta (Sadyba)129.

Nie zawsze zapewne profesorowie mieszkali w dobrych warunkach, bo przecież także w świetnie położonych, reprezentacyjnych kamienicach mogły znajdować się mieszkania gorsze – małe i niedoświetlone, na wysokich kondygnacjach bez windy – czego w ogromnej większości przypadków nie sposób już dziś zweryfikować. Profesor Michałowicz malował tę rzeczywistość w 1931 r. w zdecydowanie czarnych barwach, twierdząc, iż „poza kilku szczęśliwcami, rozporządzającymi kilkoma pokojami – inni mieszczą się w dwóch ciemnych, wilgotnych pokoikach z żoną gruźliczką, inni śpią na kanapie, bo nie ma gdzie wstawić łóżka w owym domu profesorskim itd.”130. Nie był to jednak z pewnością reprezentatywny obraz sytuacji mieszkaniowej profesorów UW, o czym świadczyć może krańcowo odmienny standard domu przy ul. Prezydenckiej, do którego na krótko przed wybuchem II wojny światowej przeprowadził się wraz z rodziną Władysław Tatarkiewicz. Jego żona opisuje go następująco:

„Wnętrza willi, w której zamieszkaliśmy później, były nadzwyczaj starannie wykończone [...]. W każdym pokoju były szafy w ścianie: w sypialnym z siwego orzecha kaukaskiego, zajmujące całą ścianę, na podeście schodów były na pierwszym piętrze szafy na futra obite od wewnątrz blachą i kryte jesionowym fornirem. Obok pokój miał szafę, biurko i szafę na odzież – czeczotowe, a na drugim piętrze (gdzie była też druga łazienka), była cała ściana półek bibliotecznych fornirowanych mahoniem. Tam postawiliśmy trzy nasze szafy biblioteczne, też mahoniowe. Na podeście schodów też były półki na książki. Obok był pokój mansardowy Krzysia [syna – P.M.M.], jedyny bez szafy. Na parterze był salonik jadalny z wyjściem na taras i ogródek. Wszystko miało powierzchnię 100 m2. Na dole była też kuchnia i pokoik służbowy oraz trzecie w.c. Pod całą willą były piwnice, jedne ogrzewane, gdzie można by nawet mieszkać, a inne na warzywa i opał. Dom był idealnie wygodny [...]”131. Na zakup willi Tatarkiewiczowie mogli sobie pozwolić, sprzedawszy niewielką kamienicę czynszową, która wcześniej stanowiła ich dodatkowe źródło dochodu. Oba przedstawione powyżej obrazy należy oczywiście traktować jako przeciwległe bieguny tej samej rzeczywistości społecznej; większość profesorów Uniwersytetu lokowała się pod względem komfortu mieszkania najprawdopodobniej gdzieś pomiędzy nimi.

Na podstawie Składu Uniwersytetu można również odtworzyć, gdzie mieszkali pracownicy naukowi niższych szczebli. Podstawową różnicę w stosunku do profesorów stanowiła w ich przypadku niemożność korzystania z domów spółdzielni przy ul. Brzozowej, Nowym Zjeździe i Sewerynów, choć od tej reguły zdarzały się pojedyncze wyjątki. Jeśli chodzi o docentów i zastępców profesorów, największą grupę wśród nich (aż 72 osoby) stanowili mieszkańcy Śródmieścia. Relatywnie więcej docentów niż profesorów zamieszkiwało jednak w innych dzielnicach: 15 na Mokotowie, 14 na Żoliborzu, 10 na Ochocie, 6 na Powiślu, 4 w rejonie Starego Miasta, 2 na Muranowie i 1 na Pradze. Należy przypuszczać, że w pierwszych trzech osiedlali się przede wszystkim ci pracownicy uczelni, którym, mimo niepewnego finansowo statusu docenta, udało się jakoś ustabilizować materialnie. Wybór taki wpisywał się w zarysowujący się w latach 30. trend stopniowego odpływu ludzi zamożniejszych ze Śródmieścia ku peryferiom. Z kolei Powiśle, Stare Miasto, Muranów i Praga, oferując wyraźnie niższe ceny najmu i komornego (przy wyraźnie gorszym na ogół standardzie mieszkania), przyciągały prawdopodobnie osoby gorzej sytuowane, które np. nie miały stałego zatrudnienia na Uniwersytecie i musiały utrzymać się z zajęć zleconych itp. Siedmiu docentów zakwaterowanych było ponadto w lokalach służbowych (przeważnie w budynkach uniwersyteckich), tylu samo w kościelnych, 1 dojeżdżał z okolic Warszawy, a 8 z innych miast132.

Wpływ sytuacji materialnej na miejsce zamieszkiwania wyraźnie widać również w grupie asystentów. Najpopularniejszą dzielnicą wśród nich pozostawało wprawdzie Śródmieście, gdzie zamieszkiwała prawie połowa z nich, lecz nie można wykluczyć, że część z osób, które pochodziły w Warszawy, wciąż jeszcze mieszkała tam przy rodzinach. Pozostali asystenci zauważalnie częściej niż docenci wybierali, czy też raczej zmuszeni byli wybierać, dzielnice dalsze lub uważane za gorsze. Na Mokotowie mieszkało 11 z nich, na Ochocie 10, na Żoliborzu 8, na Powiślu 16, na Pradze 17, 5 na Muranowie, 4 w rejonie Starego Miasta, a 1 na Woli. Z okolic podmiejskich dojeżdżało do pracy na uczelni 14 asystentów, a 23 kwaterowało w różnych lokalach służbowych, w warunkach najpewniej dalekich od komfortowych133. Jak widać, w grupie tej wyraźnie częściej niż wśród profesorów czy docentów występowały osoby zamieszkujące w tanich i niecieszących się dobrą opinią dzielnicach, albo w miejscowościach podwarszawskich, o czym zapewne również decydowały w głównej mierze względy finansowe.

Skład Uniwersytetu pozwala też ustalić miejsce zamieszkania pracowników administracji i Biblioteki UW. Kilkoro z nich zajmowało lokale należące do uczelni znajdujące się na terenie głównego kampusu lub mieszkania w domach profesorskich. Były to w większości osoby na stanowiskach kierowniczych, co wskazywałoby, że zakwaterowanie takie mogło stanowić formę bonusu, dostępnego dla tych, którzy znajdując się na co dzień blisko władz rektorskich, potrafili go sobie załatwić. Podobnie jak w przypadku pracowników naukowych, prawie połowa urzędników miała adresy śródmiejskie. Większość osób, jak się jednak wydaje, wybierała nieco mniej reprezentacyjne ulice, takie jak np. Złota czy Hoża. Rzuca się także w oczy, że relatywnie wielu szeregowych pracowników administracji uczelnianej mieszkało na ówczesnych peryferiach miasta i w tzw. gorszych okolicach (9 na Powiślu, 8 w rejonie Starego Miasta, 9 na Pradze), a 10 dojeżdżało do pracy z miejscowości podwarszawskich takich jak Włochy, a nawet Wołomin czy Grodzisk. Miało to niewątpliwy związek z ich nienajlepszą sytuacją materialną. Potwierdzają to także przypadki osób figurujących w Składzie Uniwersytetu pod takim samym adresem, które najpewniej wspólnie wynajmowały mieszkanie134.

Tabela 2. Pracownicy UW wg miejsca zamieszkania w roku akademickim 1937/1938

Miejsce zamieszkania Profesorowie Docenci i zastępcy profesorów Asystenci Urzędnicy
Mieszkania służbowe UW i in. 11 13 23 5
Budynki kościelne 6 7 0 0
Domy profesorskie 50 3 1 2
Śródmieście 61 72 117 43
Mokotów 7 15 11 0
Ochota 5 10 10 1
Żoliborz 5 14 8 3
Muranów 3 2 5 3
Sadyba, Bielany 2 0 0 1
Powiśle 1 6 16 9
Stare Miasto 0 4 4 8
Praga 8 1 17 9
Wola 0 0 1 0
Okolice Warszawy 1 1 14 10
Inne miasta 1 6 0 0
Brak danych 1 6 10 0
Razem 162 158 237 95

Źródło: Opracowanie własne na podstawie: Skład Uniwersytetu na rok akademicki 1937/1938, Warszawa 1937.

Porównanie miejsc zamieszkania poszczególnych kategorii pracowników Uniwersytetu Warszawskiego pozwala zaobserwować zależność pomiędzy adresem a pozycją w hierarchii akademickiej, która w większości przypadków przekładała się również na zamożność konkretnych osób. O ile zatem profesorowie zamieszkiwali najczęściej w reprezentacyjnych częściach Śródmieścia, docenci wyraźnie częściej niż oni wybierali Mokotów, Ochotę i Żoliborz, natomiast asystenci i pracownicy administracyjni Powiśle, Pragę i okolice Warszawy. Nie była to jednak tendencja bardzo silna, a na decyzje mieszkaniowe dokonywane przez poszczególne osoby mogły mieć wpływ także inne czynniki, takie jak np. odległość od miejsca pracy (stąd np. relatywnie dużo osób zatrudnionych na Wydziale Weterynaryjnym mieszkało na Pradze, a kilku pracowników Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego w budynku Obserwatorium Astronomicznego przy Ogrodzie Botanicznym), albo okoliczności pozauniwersyteckie, takie jak otrzymanie mieszkania od rodziny, w posagu lub dzięki pełnieniu funkcji duchownych.

Na marginesie zauważyć można, że adresy pracowników Uniwersytetu pozwalają zlokalizować rejony miasta szczególnie wśród nich popularne. Zaliczał się do nich przede wszystkim kwartał Śródmieścia od północy zamknięty Al. Jerozolimskimi, od wschodu Nowym Światem, Wiejską i Al. Ujazdowskimi, a od południa i zachodu Polami Mokotowskimi i stacją filtrów na granicy z Ochotą. Atrakcyjność tej okolicy podnosiło sąsiedztwo budynków uniwersyteckich należących do Wydziału Lekarskiego oraz Matematyczno-Przyrodniczego, które stanowiły miejsce pracy części kadry naukowo-dydaktycznej. Były to także tereny tradycyjnie zamieszkiwane przez zamożne warszawskie mieszczaństwo, z którego wywodziła się pewna część pracowników naukowych. W latach 30. nowa dzielnica akademicka wyrosła wokół pl. Narutowicza na Ochocie, gdzie z kolei znajdowały się Domy Studenckie. Młodą inteligencję przyciągał bliski Mokotów, a także domy Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu, gdzie zamieszkanie miało w wielu przypadkach wymiar ideowy, bowiem skupiały się tam osoby o poglądach lewicowych, np. Maria i Stanisław Ossowscy, Zofia Podkowińska czy Zdzisław Zmidrygier-Konopka. (Ceny mieszkań były tam przystępniejsze, a zapisanie się do spółdzielni wymagało przedstawienia rekomendacji dwóch jej członków, co właściwie wykluczało napływ osób przypadkowych)135. Uderzające, że zaledwie jeden pracownik Uniwersytetu mieszkał na robotniczej Woli, a tylko paru na Muranowie, gdzie tradycyjnie przeważała w latach międzywojennych społeczność żydowska. Istniały więc granice, zarówno w wymiarze przestrzennym, jak i społeczno-kulturowym, których wybierając miejsce zamieszkania starano się nie przekraczać, nawet pod presją braku pieniędzy.