Informacje na temat źródeł utrzymania słuchaczy Uniwersytetu Warszawskiego są w pewnej mierze sprzeczne. Według danych z roku akademickiego 1934/1935, które przytacza Atlas szkolnictwa wyższego, większość studentów utrzymywała się głównie ze środków otrzymywanych od rodzin. W sytuacji takiej znajdowało się aż 60% z nich. Uniwersytet zajmował pierwsze miejsce w kraju pod względem odsetka słuchaczy utrzymujących się na własną rękę, który osiągał tu 32%, podczas gdy średnia krajowa wynosiła 26%. Jak uważa autorka Atlasu Halina Wittlinowa, miało to związek ze stosunkowo największymi możliwościami zarobkowania, jakie oferowała stolica. Ponadto 8% studentów UW korzystało z różnego rodzaju stypendiów, co również stanowiło wyróżnik na tle ogółu oświaty wyższej. (W skali całej Polski otrzymywało je wówczas 5,5% słuchaczy). Pozycję tę Uniwersytet zawdzięczał przede wszystkim bardzo dużej liczbie stypendiów dla studentów medycyny przyznawanych przez różnego rodzaju instytucje samopomocowe – korzystał z nich niemal co trzeci słuchacz Wydziału Lekarskiego, podczas gdy na innych uniwersytetach odsetek stypendystów nie przekraczał 10%280.

Odmienny obraz wyłania się z publikacji z drugiej połowy lat 20., według której aż 73% studentów wszystkich szkół wyższych zmuszonych było utrzymywać się samodzielnie, 25% otrzymywało jakąkolwiek pomoc z domu (z czego mniej więcej połowie nie wystarczała ona na życie), a tylko 2% korzystało ze stypendiów281. Ponieważ trudno jest zakładać, że sytuacja panująca na Uniwersytecie Warszawskim była całkowitą odwrotnością realiów ogólnokrajowych, jak również że w ciągu kilku zaledwie lat, przypadających na czasy wielkiego kryzysu gospodarczego, nastąpiła tak diametralna poprawa warunków studiowania, wydaje się pewne, iż któreś z tych źródeł (albo w jakimś stopniu oba) podają dane nieprawdziwe. Mogło to wynikać z deklaratywnego charakteru informacji na temat źródeł utrzymania, które pochodziły z ankiet przeprowadzanych wśród studentów, zaniżających prawdopodobnie wielkość pomocy otrzymywanej od rodziny.

W przeciwieństwie do autorów wcześniejszej monografii dziejów Uniwersytetu Warszawskiego w dwudziestoleciu międzywojennym, którzy podzielali pogląd o konieczności samodzielnego utrzymywania się przez większość studentów282, uważam za bliższy prawdy wniosek Wittlinowej, że podstawowe źródło utrzymania słuchaczy stanowiła pomoc ze strony rodziny. Świadczą o tym np. dane z roku akademickiego 1931/1932, opublikowane przez Bratnią Pomoc. Wynika z nich, iż wsparcie materialne z domu otrzymywało 56% studentek i 40% studentów, przy czym kobiety dostawały najczęściej więcej pieniędzy niż mężczyźni283. (Potwierdza to obserwację, że wykształcenie córki było droższe niż syna, o czym pisałem w rozdziale poświęconym strukturze płci). Liczby te odnoszą się wprawdzie wyłącznie do studentów chrześcijańskich, nie ma jednak powodów, aby sądzić, że sytuacja słuchaczy wyznania mojżeszowego była diametralnie inna. Do podobnych wniosków prowadzą informacje, które znaleźć można w kwestionariuszach wypełnianych przez najuboższych studentów Wydziału Weterynaryjnego, ubiegających się o zwolnienie z czesnego lub stypendia socjalne. Na ogólną liczbę 46 takich osób, tylko 14 nie przysyłano z domu jakichkolwiek pieniędzy, jeden student otrzymywał pomoc w postaci paczek żywnościowych, a 9 mieszkających w Warszawie lub mających tu krewnych mogło nieodpłatnie korzystać z mieszkania i (niekiedy) z wyżywienia. Pozostałe 23 osoby dostawały co miesiąc od rodziny średnio około 30 zł284.

Należy przypuszczać, że skoro nawet około 2/3 najuboższych otrzymywało pewną pomoc od rodziny, w tym połowa z nich w postaci gotówki, tym bardziej wśród zamożniejszych studentów przeważać musieli ci, których utrzymywali rodzice lub krewni. Zarówno przykład słuchaczy weterynarii, jak i dane zebrane przez Bratnią Pomoc, pokazują zarazem, że często łączono ze sobą różne źródła utrzymania. Duża część studentów musiała zarobkować, ponieważ środki otrzymywane od rodziny były niewystarczające, aby przeżyć w stolicy. Inni, choć utrzymywali ich rodzice, dorabiali, aby zdobyć pieniądze na własne wydatki, a tym samym odciążyć domowy budżet. Jeszcze inni uzupełniali częściowo swe dochody różnymi pożyczkami lub zapomogami, o których będzie mowa dalej.

Warto podkreślić, iż w sytuacji śmierci rodziców lub ich niedołężności wsparcia materialnego często udzielało studiującym starsze rodzeństwo, a niekiedy również dalsi krewni. Naukę Jana Radożyckiego na Uniwersytecie finansował na przykład jego wuj, ksiądz Jan Stawarczyk, który pracował tu naukowo na Wydziale Teologii Katolickiej285. W takich sytuacjach sponsorzy rościli sobie zwykle prawo do kontrolowania postępów w nauce, albo nawet prowadzenia się swoich podopiecznych. Radożycki pilnie studiował, aby nie zawieść wuja dobrodzieja, ale prowadzący życie artysty poeta Artur Rzeczyca po jakimś czasie zraził sobie i rodziców, i resztę krewnych, którzy przestali przesyłać pieniądze286. Solidarność rodzinna działała oczywiście w obie strony i do rzadkości nie należały również sytuacje, gdy po śmierci jednego lub obojga rodziców to student Uniwersytetu zmuszony był przejąć rolę głównego żywiciela rodziny, utrzymując młodsze rodzeństwo287.

Z informacji zebranych przez Bratnią Pomoc wynika, iż na początku lat 30. zarobkowało 59% studentek i 53% studentów chrześcijańskich. Mniej więcej co czwarta z kobiet zarabiała miesięcznie nie więcej niż 50 zł, 28% od 50 do 100 zł, kolejne 30% od 100 do 200 zł, natomiast 15% ponad 200 zł. Struktura zarobków mężczyzn wyglądała inaczej: dochód poniżej 50 zł deklarowało tylko 5% z nich, 23% uzyskiwało od 50 do 100 zł, 44% od 100 do 200 zł, 20% od 200 do 250 zł, a 8% powyżej 250 zł288. (Dla porównania, pensja robotnika niewykwalifikowanego wynosiła wówczas ok. 100–200 zł, starszy asystent zarabiał na Uniwersytecie 250 zł). Jak widać, rozpiętość dochodów była bardzo duża. Studentki podejmowały nieco częściej pracę niż studenci, ale zarabiały od nich zdecydowanie gorzej, w znacznie większym stopniu zależały więc od pomocy finansowej ze strony rodziny.

Najczęstszą formą zarobkowania studentów były korepetycje. Z informacji zamieszczanych we wnioskach o pomoc wynika, iż pod koniec lat 30. wynagrodzenie za godzinę zajęć wynosiło ok. 1 zł, a jedna osoba mogła w ten sposób zarobić miesięcznie najczęściej 30–40 zł289. Pojawiająca się regularnie w ofertach pracy informacja o wyznaniu korepetytora („Student-chrześcijanin...”) wskazuje, że rodziny chrześcijańskie niechętnie zatrudniały w takim charakterze żydowskich słuchaczy Uniwersytetu, a reguła ta działała prawdopodobnie także vice versa. Zdarzało się, że korepetycji udzielano w zamian za stancję, a nawet za obiady290.

Prosty rachunek wykazuje, że osoba wynajmująca w Warszawie mieszkanie, bez żadnego wsparcia ze strony rodziny, miała wielkie trudności, aby utrzymać się z korepetycji. Chcąc zarobić 40 zł, musiała udzielać 10 lekcji tygodniowo (co wymagało przecież dodatkowo pewnego przygotowania się i dojazdu do klienta), a kwota ta z trudem wystarczała nawet na bardzo nędzną wegetację. W dużo lepszej sytuacji znajdowali się studenci mieszkający w Warszawie przy rodzinach, którzy dzięki zarobkom z korepetycji mogli dokładać się do domowych wydatków. Jak wyjaśniała jedna ze studentek weterynarii: „Mieszkam przy rodzicach i mam od nich życie, ale gdy zarabiam korepetycjami, wówczas daję im około 30 zł miesięcznie”291. W przypadku osób lepiej sytuowanych dawanie lekcji mogło stanowić natomiast źródło dochodów, niezależne od rodzicielskiego kieszonkowego. „Zostawszy studentem, chciałem uniezależnić się od pomocy Rodziców przynajmniej w zakresie wydatków osobistych” – wspomina z kolei Tadeusz Manteuffel, który w czasie studiów udzielał tygodniowo do 10 godzin korepetycji292.

Ciężko było jednak pogodzić z nauką dużą liczbę korepetycji, a tylko taka mogła zapewnić zarobek pozwalający myśleć o samodzielnym utrzymaniu się. „Mieszkając poza miastem i daleko od stacji [...] i mając dużą ilość godzin pracy na Uniwersytecie, nie mogę wziąć ponad jedną korepetycję (30 zł miesięcznie)” – pisała studentka sekcji przyrodniczej Wydziału Filozoficznego w podaniu o stypendium293. Podobne problemy miało wielu innych słuchaczy, którzy występując o stypendia próbowali uciec z zaklętego kręgu pracy zarobkowej przeszkadzającej w nauce.

Specyficzną formę korepetycji stanowiły tzw. kondycje, czyli pomoc w nauce dzieciom na prowincji. Wiązały się one z koniecznością opuszczenia Warszawy, niektórzy studenci decydowali się jednak na nie, ponieważ rodziny oferowały preceptorom swych latorośli, oprócz wynagrodzenia, zazwyczaj wyżywienie i zakwaterowanie – niekiedy w komfortowych warunkach, np. we dworze ziemiańskim. Dla wielu osób były więc kondycje okazją do podreperowania zdrowia i odzyskania sił. „Wskutek wyczerpania fizycznego w roku 1923/1924 przerwałam studia na Uniwersytecie, uzyskałam urlop i wyjechałam na wieś na kondycję” – informowała Fundację im. Młockich studentka Wydziału Filozoficznego294. Co ciekawe, w przypadku niektórych kierunków (głównie prawa) możliwe było pogodzenie takiej posady z formalnym kontynuowaniem nauki na Uniwersytecie. „W zeszłym roku nie mogłem spełnić mojej potrzeby kształcenia się, bo haniebne warunki mieszkaniowe (mieszkałem w suterenie) i materialne wygnały mnie na wieś na kondycję. Tam oczywiście uczyłem się ze skryptów i podręczników i egzamin złożyłem. Ale nauka ograniczona do tego, aby tylko zdać egzamin, mnie nie zadowala” – opisywał swe położenie pewien student Wydziału Prawa295.

Mimo że korepetycji udzielało bardzo wielu słuchaczy Uniwersytetu (a może właśnie dlatego), zdobycie posady korepetytora nie było wcale łatwe, szczególnie dla osób pochodzących spoza Warszawy, które nie dysponowały tu odpowiednią siecią kontaktów towarzyskich, znajomości szkolnych i rodzinnych. Aplikując o stypendium inny student prawa, weteran walk o niepodległość i powstań śląskich, wyznawał: „przed paru jednak dniami utraciłem dwie korepetycje, nie znam tutejszych stosunków, nie posiadam znajomych, niedawno bowiem przyjechałem do Warszawy, co nie pozwala mi przypuszczać, abym wkrótce zdobył nowe środki utrzymania”296. Minusem korepetycji był również ich sezonowy charakter: w większości przypadków zarobki kończyły się wraz z początkiem wakacji, choć sporadycznie zdarzały się przypadki, że zamożne rodziny angażowały studentów jako preceptorów dla dzieci również w miesiącach letnich, zabierając ich nawet ze sobą na wypoczynek. Ofertę taką otrzymał np. jeden z niemieckich studentów, uczący swego języka ojczystego synów przemysłowca i wielokrotnego ministra Czesława Klarnera297.

Nie zawsze też korepetycje były miłym doświadczeniem. „Powodziło mi się coraz gorzej. Z domu otrzymywałem grosze, musiałem zarabiać korepetycjami” – wspomina Jan Śpiewak. „Te «korki» były obrzydliwe, poniżające, a przy tym trudne do zdobycia, trzeba było szukać protekcji, aby móc zarobić parę złotych. Ubrylantynowane mamy patrzyły na mnie podejrzliwie, nieraz siedziały na lekcjach, kontrolowały, jak uczę i czego uczę. Tłuste łapska błyszczały od złota. Uparcie wbijałem bęcwałom do głowy zasady gramatyki, wyjaśniałem, tłumaczyłem literaturę polską. Mamy dopiekały, jak mogły. Pokojówki patrzyły z politowaniem na korepetytora, który ze spoconym łbem, zadyszany wpadał, aby się nie spóźnić i gnał dalej na drugi koniec miasta. Wykłady uniwersyteckie, «korki», nieustanny pośpiech, przeskakiwanie z tramwaju do tramwaju męczyło, wracałem do pokoju, aby trochę odpocząć”298.

W znacznie lepszej sytuacji znajdowali się ci, którym udało się zdobyć pracę stałą, choć ta z kolei jeszcze trudniej dawała się zazwyczaj pogodzić z nauką. Przyznawał to z perspektywy lat Giedroyc: „Zresztą w pierwszym okresie studiów mało chodziłem na Uniwersytet, gdyż musiałem pracować zarobkowo. Pracowałem w biurze ogłoszeń PAT na Krakowskim Przedmieściu, gdzie wypisywałem ogłoszenia komorników i inne nudziarstwa. Zarabiałem za to zupełnie nieźle; starczało i na moje wydatki, i na pomoc dla domu”299. Funkcjonować tak można było jednak na Wydziale Prawa, gdzie na ogół nie egzekwowano obecności studentów na zajęciach; na Wydziale Lekarskim albo na weterynarii byłoby to już niemożliwe. Jak pisał jeden z niedoszłych medyków, tłumacząc, dlaczego przeniósł się na Wydział Prawa: „Skazany [po śmierci ojca – P.M.M.] na wiele godzin codziennej pracy zarobkowej, nie mógłbym dalej kontynuować mych kosztownych studiów medycznych, absorbujących cały dzień ze względu na obowiązkowe laborki i kliniki”300.

Studenci chwytali się różnych zajęć, znajdując zatrudnienie jako biuraliści, urzędnicy, magazynierzy, egzekutorzy, taksatorzy, kelnerzy lub bufetowe301. Jeden z prawników najpierw pracował na 3 zmiany jako robotnik sezonowy w fabryce konserw i przetworów owocowych, a następnie na wyścigach konnych jako „blokier, goniec i kontroler stajenny”302. Część osób próbowała godzić studia na Uniwersytecie z pracą nauczyciela; była to, oprócz korepetycji i kondycji, jedna z niewielu posad, na których kobiety mogły dorabiać na równi z mężczyznami303. Medycy wyjeżdżali w wakacje do uzdrowisk i sanatoriów, gdzie do ich formalnych obowiązków należała nie tylko rehabilitacja, lecz również obtańcowywanie kuracjuszek304. Niektórzy z przyszłych prawników relacjonowali dla prasy procesy sądowe305. Jako korektor w „Gazecie Warszawskiej”, i to już od pierwszego roku studiów, dorabiał sobie Wojciech Wasiutyński, chociaż jako syn profesora Uniwersytetu nie musiał martwić się o utrzymanie. (Być może zatem głównym motywem zatrudnienia się była w jego przypadku chęć wejścia w dorosły świat polityki?)306. Późniejszy poeta i tłumacz Seweryn Pollak został zaangażowany jako sekretarz literacki przez spadkobiercę wielkiej fortuny przemysłowej Marka Eigera (prywatnie brata komunistki Marii Kamińskiej), pisującego pod pseudonimem Stefan Napierski307. Najbardziej bodaj oryginalny sposób dorabiania znalazł sobie Stefan Otwinowski, przyszły dramatopisarz i publicysta, który „bardzo lubił tańczyć, tańczył znakomicie, a nawet w początkach [...] studiów wykorzystywał tę umiejętność w celach zarobkowych, angażując się w warszawskich lokalach jako fordanser”308. O żadnym z tych zajęć nie wiemy niestety, na ile było dochodowe i czy nie powodowało kolizji z nauką. Przeważnie były to jednak prace „dorywcze, mało opłacalne, a co najgorsze – niestałe”, jak charakteryzował je jeden z ówczesnych studentów309.

Niełatwo też było zdobyć zatrudnienie. Pośrednictwem w poszukiwaniu pracy zajmowała się, bardzo zresztą profesjonalnie, Bratnia Pomoc, ale na początku lat 30. popyt na rynku pracy tak dalece przewyższał podaż, iż zainteresowani ustawiali się w kolejce na 20 godzin przed otwarciem biura. W tym czasie organizacja dysponowała rocznie 1455 ofertami; w każdym trymestrze na listę oczekujących zapisywało się ok. 300 studentów310. Jeszcze trudniejsze było poszukiwanie pracy na własną rękę, co opisywał w podaniu o stypendium inny ze słuchaczy: „Obszedłem już wszystkie biura, ogłaszałem się trzykrotnie w «Kurierze Warszawskim», reflektowałem już nawet na posadę stróża nocnego, wszystko jednak bez skutku, pracy w porze wiecz[ornej] lub nocnej otrzymać nie mogłem”311.

Skoro już mowa o pracy nocnej, o ile wierzyć historii przytaczanej przez wiceministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego księdza Bronisława Żongołłowicza, zdarzało się ponoć, iż studentki Uniwersytetu Warszawskiego dorabiały sobie w charakterze luksusowych prostytutek, obsługujących najwyższych dygnitarzy państwowych. Jedna z nich, wyjątkowo piękna słuchaczka farmacji miała jednorazowo zarobić, jak dosadnie ujął to pamiętnikarz, „pod Beckiem”, ówczesnym szefem polskiej dyplomacji, aż 100 zł, które zresztą zaraz szlachetnie podarowała pewnemu niezamożnemu koledze312. Jeśli i historia, i stawka były prawdziwe, oznaczałoby to, że dochody przyszłej farmaceutki przewyższały prawdopodobnie zarobki wielu profesorów. Nie był to jednak, pod żadnym chyba względem, przypadek reprezentatywny dla ówczesnej społeczności akademickiej.

Jedna tylko w pełni wiarygodna relacja dokumentuje fakt zarobienia przez studenta Uniwersytetu większej sumy pieniędzy. Udało się to Józefowi Garlińskiemu, który podjąwszy się zredagowania dla wojska okolicznościowej publikacji, otrzymał nie tylko 150 zł tytułem korekty technicznej, ale również 25% zysków od wpływów z pozyskanych przez siebie ogłoszeń. W ten sposób, korzystając po części z renomy, jaką cieszyła się armia, zarobił w krótkim czasie ponad 1000 zł – kwotę dla niego wówczas zupełnie astronomiczną313. Był to jednakże dochód jednorazowy, gdyż podobna okazja zarobku już się nie powtórzyła.

Trudno jest precyzyjnie ustalić, jakie wydatki pociągały za sobą studia na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ ich wielkość i struktura zależały w dużej mierze od warstwy społecznej, z której wywodził się dany student, i miejsca jego zamieszkania. Większość relacji pochodzących od lepiej sytuowanych słuchaczy Uniwersytetu milczy na temat spraw finansowych, z czego wywnioskować można, iż koszty związane ze studiowaniem nie stanowiły problemu absorbującego ich uwagę, w każdym razie nie na tyle, aby wspominać je po latach. W przypadku studentów (nie tylko tych zamożnych), zamieszkałych w stolicy przy rodzinie, wydatki na zakwaterowanie i wyżywienie były proporcjonalne do statusu materialnego ich domów, ale ich precyzyjne wyliczenie przekraczałoby zakres tej pracy. Całkiem sporo można natomiast powiedzieć o wydatkach słuchaczy najbiedniejszych, zwłaszcza pochodzących spoza Warszawy, i na tej podstawie oszacować, ile wynosiło minimum egzystencjalne niezbędne, aby utrzymać się podczas studiów na Uniwersytecie.

Mimo iż Uniwersytet Warszawski był uczelnią państwową, nauka na nim miała charakter płatny. Wszyscy studenci, oprócz wpisowego i czesnego, musieli wnosić opłaty za korzystanie z pracowni i biblioteki, za udział w seminariach, a także za egzaminy. Wysokość tych stawek ustalało początkowo corocznie dla wszystkich państwowych szkół wyższych w kraju MWRiOP. Wnoszone przez słuchaczy opłaty odnotowywano w indeksach i na specjalnych formularzach prowadzonych przez kwesturę. Nieuiszczenie ich na czas skutkowało skreśleniem z listy studentów. Wysokość czesnego rosła systematycznie od początku lat 20., co częściowo było skutkiem panującej wówczas hiperinflacji: w roku akademickim 1920/1921 opłata ta wynosiła 450 marek polskich, podczas gdy 2 lata później już 10 000 marek. Towarzyszył temu równie skokowy wzrost pozostałych należności. Wraz z reformą skarbową i wprowadzeniem złotego w 1924 r. nastąpiła ukryta podwyżka. Wysokość czesnego ustalono wówczas na 50 zł rocznie, łączna suma opłat wahała się jednak – w zależności od liczby seminariów, zajęć w pracowniach, egzaminów, a tym samym wydziału i roku studiów – od 90 do 150 zł314.

Opłaty akademickie uiszczano w 2 ratach półrocznych. Najtańsze były studia prawnicze i humanistyczne, najdroższe zaś medyczne. Przykładowo, Józef Goldberg, w latach stalinowskich okryty ponurą sławą dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, znany później lepiej pod przybranym nazwiskiem jako Jacek Różański, który studiował na Wydziale Prawa w latach 1925–1929, za 2 pierwsze lata nauki zapłacić musiał po 91 zł, za trzeci rok 102 zł, zaś za czwarty 104 zł. Ponadto 21,20 zł kosztowała go poprawka z prawa rzymskiego na pierwszym roku, zaś 14,40 zł poprawka z prawa narodów na roku drugim, które niestety, nie wyrobiły w nim przywiązania do praworządności315. Studiujący nieco później na Uniwersytecie inny student wyznania mojżeszowego, Dawid Berencwajg, który w 1940 r. został zamordowany przez NKWD w Charkowie jako lekarz podporucznik rezerwy Wojska Polskiego, musiał corocznie uiszczać za naukę na Wydziale Lekarskim 149–151 zł316.

W lipcu 1932 r. MWRiOP wprowadziło radykalną podwyżkę czesnego i całkowicie zmieniło system jego obliczania. Słuchaczy wszystkich wydziałów obowiązywały odtąd jednakowe opłaty roczne, różniły się one natomiast w zależności od roku studiów. Najwyższą stawkę, w wysokości 270 zł, ustalono dla studentów pierwszego roku; na drugim roku wynosiła ona 250 zł, na trzecim 220 zł, zaś na czwartym i dalszych – 200 zł. Podobnie jak we wcześniejszych latach, czesne regulowano najczęściej w 2 ratach. Słuchaczom przysługiwało prawo wystąpienia o zmniejszenie tych opłat, przy czym i pod tym względem system świadomie faworyzował studentów lat wyższych, gdyż ewentualna ulga miała charakter progresywny, wynosząc 5% ogółu opłat na pierwszym roku i rosnąc o 5% każdego kolejnego roku nauki (aż do czwartego włącznie). Kolejna reforma nastąpiła w 1936 r. Zrównała ona opłatę roczną dla wszystkich lat studiów, ustalając jej wysokość na wszystkich uniwersytetach na 200 zł. Za egzaminy płaciło się od 4 do 9 zł, ponadto 15 zł kosztował egzamin magisterski. Przy ubieganiu się o przyjęcie na Uniwersytet należało uiścić opłatę manipulacyjną w wysokości 10 zł, a także 10 zł za egzamin wstępny z każdego przedmiotu, po przyjęciu zaś 30 zł wpisowego. Najlepsi studenci mieli prawo ubiegać się o zwolnienie z połowy opłat. Osoby niezamożne mogły też wystąpić o odroczenie całości lub części opłat akademickich na okres nie dłuższy niż 10 lat od momentu zakończenia nauki317. W takim przypadku podpisywali umowę ze skarbem państwa, reprezentowanym przez władze Uniwersytetu, zobowiązując się do zwrotu odroczonych płatności w określonym terminie.

Z przywileju odroczenia opłat akademickich w połowie lat 30. korzystało 4286 osób, czyli prawie co drugi studiujący na UW. (Do wybuchu wojny liczba ta zmniejszyła się niemal dwukrotnie i wynosiła 2234 osoby, równocześnie jednak, o czym będzie jeszcze mowa dalej, istotnie wzrosła grupa słuchaczy pobierających stypendia)318. Jednym z beneficjantów odroczenia opłat był studiujący na Wydziale Prawa w latach 1932–1936 Jan Kott, późniejszy krytyk literacki i teatralny, tłumacz i eseista, po wojnie najpierw gorliwy marksista, a później dysydent, profesor Uniwersytetu w latach 1952–1969. W ciągu 3 kolejnych lat nauki, począwszy od drugiego roku studiów, uzyskiwał on odroczenia płatności połowy czesnego, w czym nie przeszkodziło mu zatrzymanie przez policję podczas rozdawania komunistycznych ulotek na manifestacji pierwszomajowej i związane z tym postępowanie dyscyplinarne na uczelni. Jego dług wobec Skarbu Państwa sięgnął ostatecznie 335 zł, którą to kwotę Kott miał spłacić do 31 VIII 1945 r. (Niezależnie od odroczenia czesnego otrzymał on również w roku akademickim 1935/1936 stypendium państwowe w wysokości 600 zł rocznie, co pokazuje notabene, jak łagodny wobec swych przeciwników był przedwojenny polski autorytaryzm, w każdym razie na gruncie uniwersyteckim)319.

Nie ulega wątpliwości, że czesne i inne opłaty były bardzo poważnym obciążeniem dla studentów niezamożnych, a zwłaszcza dla wywodzących się ze wsi, gdzie na skutek wielkiego kryzysu gospodarczego i tzw. nożyc cenowych wiele rodzin nie było w stanie zgromadzić wystarczającej ilości gotówki, aby opłacić dziecku choćby tylko pierwszą ratę. Być może właśnie ze względu na podwyżkę liczba studentów Uniwersytetu w roku akademickim 1933/1934 spadła o blisko 400 w stosunku do roku poprzedniego i już do wybuchu wojny nie wróciła do wcześniejszego poziomu320. Z drugiej strony, z ówczesnych wyliczeń wynika, iż nawet po podwyżce opłat akademickich w 1932 r. ani Uniwersytet, ani skarb państwa na oświacie wyższej nie zarabiały; przeciwnie, do nauki każdego studenta budżet musiał dopłacić co roku ok. 1000 zł321. Skoro zresztą po podwyżce uczelnia nie miała problemu z naborem kandydatów, a na niektórych kierunkach musiała wręcz organizować egzaminy wstępne, zdrowy rozsądek wskazuje, iż opłaty nie przekraczały en masse możliwości finansowych ówczesnego społeczeństwa. Dla porównania, w dobrej warszawskiej szkole średniej, jaką było gimnazjum im. Jana Zamoyskiego, czesne na początku lat 30. wynosiło 1000 zł rocznie322. W renomowanym Zakładzie Jezuitów w Chyrowie rok nauki (wraz z internatem) w drugiej połowie lat 20. kosztował 1500 zł. Nawet za podrzędne gimnazjum prowadzone na Podkarpaciu przez ojców Saletynów trzeba było zapłacić rocznie 300 zł, kwota ta obejmowała jednak wyżywienie i internat323.

Bardzo poważny wydatek związany ze studiami stanowiło zakwaterowanie. Musiała go ponosić zdecydowana większość osób przybyłych z prowincji, którzy stanowili mniej więcej 2/3 ogółu studentów. Tylko nieliczni z nich mogli bowiem liczyć na gościnę u krewnych. Niemal wszyscy słuchacze Uniwersytetu pochodzący z Warszawy mieszkali natomiast przy swych rodzinach. Jedyny przypadek wyprowadzki z domu rodzinnego w stolicy do domu akademickiego, o jakim wspomina znany mi materiał źródłowy, spowodowany był nadzwyczajną biedą324. Również niektóre osoby zamieszkałe w okolicach Warszawy pozostawały w domach rodzinnych, dojeżdżając stamtąd na zajęcia. Było to jednak czasochłonne i uciążliwe. Studentowi mieszkającemu w Skierniewicach codzienna podróż na Uniwersytet i z powrotem zajmowała około 5 godzin. Inny, dojeżdżający z Brwinowa, skarżył się, iż „chciałby się przenieść do Warszawy, bo z Brwinowa na Grochów [gdzie mieścił się Wydział Weterynaryjny – P.M.M.] jest b. daleko i zła komunikacja, nadto bilet kosztuje drogo i duża strata czasu”325.

43. Dom Akademicki przy ul. Grójeckiej w dniu oddania do użytku, 1930 r.

Studenci wynajmowali przeważnie pokoje na mieście, gdyż miejsc w akademikach i tzw. ogniskach było przez większą część dwudziestolecia międzywojennego zdecydowanie zbyt mało. W 1927 r. do dyspozycji słuchaczy wszystkich szkół wyższych w całej stolicy było zaledwie 800 łóżek. Uniwersytet wykorzystywał ok. 450 z nich. Sytuacja poprawiła się wyraźnie dopiero na początku lat 30., gdy na Ochocie ukończono budowę głównego gmachu Kolonii Akademickiej im. Bolesława Chrobrego, mogącego pomieścić 1650 osób w 759 pokojach. Jak utrzymywała zarządzająca nimi początkowo Bratnia Pomoc, zapotrzebowanie na mieszkania ze strony słuchaczy UW zostało wówczas całkowicie pokryte, co dotyczyło jednakże wyłącznie osób wyznania chrześcijańskiego326.

W listopadzie 1933 r. władze państwowe przejęły Kolonię z rąk Bratniej Pomocy, ustanawiając tam zarząd komisaryczny, a następnie przekazały ją specjalnie powołanej Fundacji Domy Akademickie w Warszawie. Przeprowadzona wtedy kontrola wykazała, iż w kompleksie na Ochocie 200–300 miejsc noclegowych stało pustych, a kilkuset lokatorów kwalifikowało się do eksmisji. Po likwidacji tych i innych patologii, o których będzie jeszcze mowa dalej, budynek był w pełni obłożony. W roku akademickim 1937/1938 musiano nawet odrzucić z braku miejsc aż 300 podań studenckich. W latach 1936–1937 Fundacja przejęła akademiki przy ul. Polnej 50, dom Auxilium Academicum przy Tamce 4 i 2 domki dotychczasowego półsanatorium przy ul. Lipińskiej na Bielanach, zyskując łącznie 409 nowych miejsc327. Według sprawozdania rektorskiego, w przedostatnim roku akademickim przed wybuchem wojny w domach akademickich mieszkało w sumie 765 chrześcijańskich studentów Uniwersytetu, z tego 498 mężczyzn w Kolonii na Ochocie, 40 przy ul. Polnej i 25 na Bielanach. Kobiety w liczbie 202 zajmowały budynek przy Tamce328. Ponadto ok. 300 słuchaczy wyznania mojżeszowego, których zupełnie pominięto w powyższym zestawieniu, mieszkało w Domu Akademickim Studentów Żydów na rogu ulic Namiestnikowskiej i Brukowej (dziś Sierakowskiego i Okrzei) na Pradze329.

44. Dom akademicki dla młodzieży żydowskiej przy ul. Namiestnikowskiej na Pradze, 1932 r.

Dla przybyszy z prowincji poszukiwanie zakwaterowania było najczęściej pierwszym zderzeniem z wielkomiejskim światem stolicy, a zarazem testem życiowej zaradności. „Pierwsze kłopoty, jakie pojawiły się po przyjeździe do Warszawy, to była sprawa mieszkania” – wspomina Stefan Wesołowski. „Należało znaleźć je wcześniej. Zacząłem uciążliwe poszukiwania – bez skutku. Pamiętam, jak na Wspólnej zaproponowano mi wspaniały pokój za zawrotną dla mojej kieszeni sumę siedemdziesięciu złotych. Znużony całodziennym poszukiwaniem trafiłem wreszcie na ulicę Brzeską na Pradze, w okolicy Dworca Wschodniego, do pani, której mąż był maszynistą kolejowym”. Mieszkający tam już sublokator zaproponował mu podział komornego, dzięki czemu mieszkanie kosztowało go ostatecznie 30 zł miesięcznie330.

45. Walne zebranie Bratniej Pomocy Studentów UW, luty 1932 r.

Stawka taka należała do przeciętnych. Jak wynika z informacji podawanych przez studentów w podaniach o zapomogi, pod koniec lat 30. minimalny koszt stancji wynosił około 15–25 zł miesięcznie, przy czym za cenę tę oferowano noclegi w gorszych, peryferyjnych dzielnicach, najczęściej w kilkuosobowych izbach331. „Studenci znajdujący się w szczególnie trudnej sytuacji materialnej gnieździli się w wieloosobowych pokojach, tak zastawionych łóżkami, że pozostawało wolne jedynie bardzo wąskie przejście. Właściwie były to prywatne domy noclegowe” – wspomina jeden ze ówczesnych słuchaczy332. Z publikacji poświęconej zwalczaniu gruźlicy dowiadujemy się natomiast, „że studenci mieszkają grupami w pokojach ciemnych, pozbawionych wody, z ustępami w podwórzu, że pranie bielizny jest luksusem, że mieszkają kątem i często razem z chorymi”333.

W lepszych częściach miasta i w bardziej komfortowych warunkach ceny musiały być odpowiednio wyższe. Na tym tle zdecydowanie konkurencyjnie wypadało zakwaterowanie w domach studenckich. Za pokój jednoosobowy w Kolonii Akademickiej na Ochocie trzeba było zapłacić na początku lat 30. 60 zł, za miejsce w dwuosobowym 30–35 zł, w trójce – 25 zł, zaś w pokojach sześcio- i siedmioosobowych – 12,50 zł. Ceny w pozostałych akademikach były na ogół zbliżone334. W drugiej połowie lat 30., po przejęciu Kolonii przez Fundację, opłaty dość istotnie obniżono i wynosiły: 38 zł za pokój jednoosobowy, 26 zł za miejsce w dwuosobowym, 22 zł – w trzyosobowym, 15 zł – w czteroosobowym i 10 zł w salach wieloosobowych335.

46. Pływalnia w Domu Akademickim przy ul. Grójeckiej, 1931 r.

Domy studenckie miały na dodatek wyższy standard niż większość sublokatorskich pokojów wynajmowanych prywatnie. „W Kolonii czynna jest stołownia, sklepy żywnościowe, ambulatorium, basen pływacki w sezonie zimowym prowadzony pod kierunkiem AZS, boisko do gier sportowych, korty tenisowe, sala gimnastyczna, czytelnia pism, biblioteka, pralnia, zakład szewski i krawiecki, zakład fryzjerski” – zachwalał informator dla studentów. Warunkiem otrzymania miejsca w akademiku było jednak uzyskanie tzw. kwalifikacji mieszkaniowej ze strony Bratniej Pomocy336. W atmosferze panującego na Uniwersytecie rozpolitykowania i przy całkowitym zdominowaniu Bratniaka przez prawicę narodową oznaczało to, że o zakwaterowaniu tam nie mógł nawet marzyć student wyznania mojżeszowego, a często również Polak o „niewłaściwych” przekonaniach politycznych, tzn. należący do konkurencyjnej organizacji samopomocowej337. Członkowie Bratniej Pomocy mogli natomiast ubiegać się również o tzw. stypendium mieszkaniowe, czyli dofinansowanie zakwaterowania w domach studenckich. W roku akademickim 1931/1932 przyznano je 119 osobom. Wysokość dopłat wahała się od 10 do 30 zł, najczęściej było to 10–15 zł338.

47. Mieszkanki Domu Akademiczek przy ul. Górnośląskiej 14, 1936 r.

Po przejęciu domów studenckich przez Fundację to ona decydowała o przyznawaniu miejsc noclegowych, co uwolniło tę procedurę od wpływów polityki. (Żydzi nadal nie mieli jednak prawa korzystać z akademików). Jednocześnie wprowadzony został system stypendiów mieszkaniowych, pozwalających osobom niezamożnym sfinansować w całości lub częściowo zakwaterowanie w Kolonii Akademickiej. Ich liczba z 513 w roku 1933/1934 wzrosła do 1050 w ostatnim roku przed wybuchem wojny. Dla studentów pierwszego roku powołano też specjalną bursę, do której nabór prowadzono za pośrednictwem szkół średnich na prowincji, wyławiając uzdolnioną, lecz szczególnie ubogą młodzież. Kilkudziesięciu zakwalifikowanym do takiego stypendium osobom każdego roku Fundacja finansowała zakwaterowanie w domu studenckim, wikt i opierunek, a ponadto wypłacała co miesiąc 20 zł na własne wydatki339.

Na marginesie spraw noclegowych warto nadmienić, iż domy akademickie pod rządami Bratniej Pomocy tworzyły specyficzny półświatek, co było efektem przebywania pod jednym dachem wielu młodych ludzi, często po raz pierwszy w życiu uwolnionych spod ciężaru rodzicielskiej kurateli. Kwitł znany również z późniejszych czasów proceder nocowania kolegów, którzy „nie mieli gdzie się zatrzymać z braku pieniędzy i często gościli nielegalnie («na waleta», czyli nie płacąc za pokój) w domu akademickim, m.in. i u mnie” – wspomina Jan Radożycki. „Działo się tak mimo zakazu ze strony policji, gdyż oczywiście nie byli zameldowani. Policja od czasu do czasu organizowała na nich «obławy» w domu akademickim i ci, co wpadli w jej ręce, byli karani”340. Fakt ten potwierdza Władysław Siła-Nowicki, zwracając jednak uwagę również na inny aspekt zjawiska: „W akademikach panowały dość swobodne stosunki obyczajowe, ale osoby płci odmiennej, przychodzące z reguły w niedwuznacznych celach, można było wprowadzać tylko do pewnej godziny. [...] Kiedy jednak odwiedzałem kolegów, zawsze widywałem sporo damskich główek, wychylających się przez okna i niewątpliwie przebywających tam od dnia poprzedniego”341. O ekscesach mających miejsce w Kolonii na Ochocie krążyły wręcz w Warszawie legendy: „Za rządów «Bratniaka» na korytarzach odbywały się zawody motocyklowe, w pokojach pozostawały na noc wesołe panienki, budżet był stale deficytowy, bo wielu mieszkańców nie płaciło, obiady wydawano o dziwacznych godzinach”342. Specjalna komisja powołana przez władze uniwersyteckie stwierdziła później, iż Kolonia była terenem nieustającej agitacji politycznej, zamieszkiwało w niej ponad 100 osób nieuprawnionych, wśród nich „męty społeczne, poszukiwane niejednokrotnie przez policję kryminalną; kobiety miały nieograniczone prawo wstępu na teren i chętnie widziane przez mieszkańców swobodnie plądrowały po całym gmachu, brały udział w urządzanych libacjach, pozostawały na noc, a nawet mieszkały przez czas dłuższy, wędrując od pokoju do pokoju; stąd skandale towarzyskie zakończone niejedną tragedią, częste awantury prostytutek i szerzenie się chorób wenerycznych”343.

48. Studenci w jednym z pokojów w Domu Akademickim przy ul. Grójeckiej, lata 30. XX w.

Porządki panujące w akademikach nie podobały się – choć z różnych względów – zarówno Kościołowi katolickiemu, jak i władzom sanacyjnym. Kardynał Hlond narzekał, że „domy akademickie stały się «burdelami» – dosłownie, że o tym wie od zakonnic, komunikujących mu o studentkach, zarażonych syfilisem, a zamieszkałych w domach akademickich”344. Czynniki państwowe były z kolei zaniepokojone brakiem kontroli nad akademikami, w których „źle się administruje, przyjmuje studentów agitatorów, nierobów, uniezależnia się od władzy szkolnej, w wypadku ekscesów nie dopuszcza do domu władzy bezpieczeństwa”345. Przesądziło to ostatecznie o odebraniu Kolonii Bratniej Pomocy. (Przy okazji przemianowano ją na Domy Studenckie im. Prezydenta Narutowicza, co stanowiło dodatkowe upokorzenie dla nacjonalistycznej prawicy, jak wiadomo, nienawidzącej tego patrona).

Źle prowadzić mogli się oczywiście również studenci mieszkający na stancjach, ale prywatni właściciele mieszkań na ogół skuteczniej czuwali nad przestrzeganiem porządku i moralności niż administratorzy domów akademickich. Jan Śpiewak wspomina konsekwencje, jakie również on musiał ponosić na skutek swawoli swego sublokatora: „Wspólnie z nim wynajmowałem pokoje jeszcze ze dwa lata. Długo nie zagrzewaliśmy miejsca. Dwa, trzy miesiące i... dalej. Pędził nas z miejsca na miejsce niepokój, pędziła burzliwa natura kolegi, uwikłany w miłostki narażał się wszystkim gospodyniom, które często zazdrosnym okiem patrzyły na jego erotyczne wyczyny”346. Studenci urządzali także niekiedy na stancjach różnego rodzaju facecje, np. wzorem swych XIX-wiecznych poprzedników, opisanych w Lalce przez Bolesława Prusa, strasząc pozostałych lokatorów ludzkimi szkieletami. Sprawy takie mogły jednak łatwo znaleźć finał w sądzie, zwłaszcza gdy dowcipnisie zalegali z czynszem347. Jak widać, nawet w materii tak delikatnej jak moralność niewidzialna ręka rynku działała sprawniej od najbardziej restrykcyjnych regulacji administracyjnych.

Drugim kluczowym wydatkiem związanym ze studiowaniem w Warszawie było wyżywienie. Większość słuchaczy Uniwersytetu pochodzących z prowincji, którzy w przeciwieństwie do swych kolegów ze stolicy nie mogli liczyć na posiłki w domu, stołowała się w jadłodajniach prowadzonych przez organizacje samopomocowe lub dotowanych z myślą o studentach. Informator z początku lat 30. wydany przez Centralę Bratnich Pomocy wymienia 7 takich lokali, w większości umiejscowionych w domach akademickich. Jeden z nich znajdował się również na terenie głównego kampusu, w Gmachu Pomuzealnym. Ceny obiadów wahały się w nich od 65 groszy do 1,50 zł, serwowano także śniadania i kolacje348. Niezamożni studenci mogli ubiegać się przy tym o specjalne bony, uprawniające do otrzymywania obiadów bezpłatnie lub za połowę ceny. Na początku lat 30. z pierwszych z nich korzystało codziennie 244, z drugich zaś 116 słuchaczy349. Później, gdy Fundacja Domy Akademickie przejęła zarząd nad Kolonią na Ochocie, rozwinięto tam również na szeroką skalę pomoc żywieniową, wydając każdego dnia około 1800 posiłków. Dzięki ich dotowaniu kolacja i śniadanie mogły kosztować 40 groszy, zupa 20 groszy, a drugie danie 50 groszy. Najubożsi studenci mogli otrzymać bony na darmowe posiłki. Liczba osób otrzymujących je wzrosła z 83 w roku 1933/1934 do 570 w ostatnim roku akademickim przed wybuchem II wojny światowej350.

Miejsc, gdzie mogli się żywić studenci, było jednak znacznie więcej. Obok lepszych jadłodajni, np. prowadzonej przez Siostry Służebniczki na Sewerynowie, gdzie obiad kosztował średnio 1,80–2 zł i dokąd zachodziła również profesura351, istniał cały szereg tanich garkuchni, zorientowanych na uboższych studentów. Jedną z nich wspomina Śpiewak: „[...] Dostaję ulgowe kartki na obiad, biegam co dzień na drugi kraniec miasta, aż na Leszno. Mała knajpka nosi, nie wiadomo czemu, nazwę «Cyganeria». Właściciele, Ignac i ruda Ignacowa, są poczciwi, traktują nas, studentów, familiarnie. Obiadki są nędzne, ale kosztują pięćdziesiąt groszy. Za złotówkę można zjeść wszędzie normalny, dobry obiad z trzech dań. Na to nie mam pieniędzy”352. Studenckie garkuchnie nie były z pewnością wzorem zdrowego żywienia, na co zwracali uwagę ówcześni lekarze, ubolewając: „Wiemy o tym, że znaczna część młodzieży akademickiej odżywia się byle czym i że to, nawet najskromniejsze pożywienie jest przyrządzane w sposób nieliczący się z wymaganiami higieny: wiemy, że jarzyny są w przedziwnej pogardzie u pań, wydających «obiady domowe» na «prawdziwym maśle» [. ..]”353.

Na podstawie przytaczanych powyżej cen można wyliczyć, że średni koszt pełnego wyżywienia, obejmującego 3 posiłki dziennie, nie przekraczał miesięcznie 50 zł. W rzeczywistości wielu studentów oszczędzało jednak na jedzeniu jeszcze bardziej niż czynił to Jan Śpiewak. W wielokrotnie przywoływanych już przeze mnie kwestionariuszach, słuchacze weterynarii, o ile w ogóle wyszczególniali taką pozycję, szacowali swoje wydatki na jedzenie na 20–45 zł. Spora część z nich korzystała z bonów na ulgowe lub darmowe obiady (10–15 w miesiącu) przyznawanych przez Bratnią Pomoc, bądź otrzymywała niewielkie paczki żywnościowe z domu. Większość wiodła jednak, jak eufemistycznie określił to jeden z nich, „życie dostosowane do zarobków”354. Jak mogło ono wyglądać w praktyce, ilustruje podanie studenta Wydziału Humanistycznego do Fundacji im. Młockich: „Żyję z drobnych pożyczek zaciąganych u kolegów, żyję, to znaczy, że zjadam 2 lub w najlepszym razie 3 obiady w tygodniu i pewną ilość śniadań i kolacji złożonych z herbaty i chleba”. Jego kolega kilka lat wcześniej informował pod koniec listopada, iż od początku roku akademickiego żywi się wyłącznie chlebem i wodą355.

Należy przypuszczać, że niewiele tylko lepszy był jadłospis wszystkich tych osób, które na wyżywienie mogły przeznaczyć ok. 15–20 zł miesięcznie, a nie miały prawa korzystania z kuchni. Samodzielnie przygotowując posiłki można było skromnie wyżywić się nawet za tak niewielką kwotę. (W 1938 r. kilogram chleba kosztował w Warszawie średnio 31 groszy, litr mleka – 26 groszy, kilogram mięsa wieprzowego – 1,47 zł, kilogram masła 3,54 zł356). Radzili sobie tak na przykład niektórzy niezamożni studenci w Kolonii Akademickiej na Ochocie. „W korytarzowej kuchence gotowali rano zupę, kupowali chleb i sami organizowali trzy dzienne posiłki”357. Inni, jak Jan Radożycki, przygotowywali wspólnie tylko śniadania: „Śniadanie jadałem wspólnie z kolegą [...], który mieszkał w wieloosobowej sali i rano szedł po mleko, ser i masło i przygotowywał stół, a ja pokrywałem koszty za nas obu. Był to pewien sposób pomocy biedniejszemu koledze, który nie przyjąłby jej w innej formie”358. Niezależnie od tego, jak dzielono koszty zakupu produktów spożywczych, wspólne przyrządzanie posiłków stanowiło formę oszczędniejszego żywienia się niż gotowanie samodzielne.

O ile jednak samodzielne gotowanie było możliwe w niektórych domach akademickich, o tyle dość rzadko zdarzało się na stancjach. Gospodynie niechętnym okiem patrzyły na kręcących się przy garnkach studentów, nawet jeśli lokal wynajmowano formalnie z prawem używalności kuchni. Ich opory umacniała nienajlepsza reputacja studenterii, rozpowszechniana po mieście stugębną plotką: „Pani Halasińska kochana, pani pozwala temu sublikatorowi w swojem naczyniu parkotać? A czy pani wie, co on tam paprze? Taki, któren na doktora terminuje, różne świństwa potrafi pitrasić. Skąd pani, nieszczęśliwa kobito wisz, że on tam trupa nie gotuje, żeby się potem na niem kształcić?”. Tak się zresztą istotnie zdarzało; bohater felietonu Wiecha, skąd zaczerpnięty został powyższy cytat, trafił przed sąd, gdyż preparował w kuchni ludzką czaszkę359.

49. Studencka legitymacja kolejowa Reginy Askenazy

Oprócz opłat akademickich, zakwaterowania i wyżywienia studia na Uniwersytecie wiązały się z szeregiem pomniejszych wydatków. Większość studentów musiała korzystać z komunikacji miejskiej, której bilet miesięczny kosztował w Warszawie pod koniec lat 30. od 10 do kilkunastu złotych360. Relatywnie drogie były również bilety kolejowe, a uzyskanie zniżki studenckiej wymagało każdorazowego wystąpienia o nią z podaniem do rektora. (Większość studentów z prowincji wyjeżdżała z tych względów do domów rodzinnych rzadko, na ogół tylko na ferie bożonarodzeniowe, wielkanocne i na wakacje letnie). Pewne nakłady finansowe konieczne były wreszcie na uzupełnienie i wymianę garderoby, zakup książek i pomocy naukowych itp. Z bardzo wyrywkowych danych na ten temat wynika, że mniej zamożni studenci przeznaczali na oba powyższe cele nie więcej niż 10–20 zł361.

Jaką więc minimalną kwotą trzeba było dysponować, aby studiować na Uniwersytecie Warszawskim? Na przełomie lat 20. i 30. Bratnia Pomoc obliczała ją na 210 zł miesięcznie, na co składały się następujące wydatki: mieszkanie (30 zł), wyżywienie (100 zł), podręczniki i nauka (25 zł), ubranie (40 zł) oraz inne (15 zł)362. Kwoty te, podawane w oskarżycielskim kontekście niedostatecznej troski państwa o studentów, wydają się jednak mocno zawyżone i mówią nie tyle o minimum egzystencjalnym, ile o życiu na całkiem dobrym poziomie. W każdym razie studenci Uniwersytetu ubiegający się w 1938 r. o pomoc materialną określali swe wydatki miesięczne na 50 do 120 zł. Średnio wynosiły one 78 zł363. Duża rozpiętość danych wynikała nie tylko ze zróżnicowanych możliwości i potrzeb, jakie występowały nawet wśród osób najuboższych, ale prawdopodobnie także z nieuwzględnienia w bilansie wydatków przez część petentów opłat akademickich, których dokonywano w trybie półrocznym. Przyjmując, że te ostatnie wynosiły wówczas około 250 zł rocznie, czyli 25 zł w przeliczeniu na każdy miesiąc nauki, zakwaterowanie kosztowało średnio 30 zł, wyżywienie 45 zł, bilet miesięczny 10 zł, a pozostałe wydatki kolejne 10 zł, otrzymujemy sumę 120 zł364. Kwota taka pozwalała przeżyć w stolicy na dość skromnym, lecz godnym poziomie. Podobnie wyliczyć można, że dla rodziny mieszkającej w Warszawie wysłanie dziecka na Uniwersytet wiązało się z dodatkowym miesięcznym wydatkiem rzędu 45 zł miesięcznie, do którego dochodziły, rzecz jasna, koszty jego wyżywienia i mieszkania w ramach wspólnego gospodarstwa domowego.

Zestawienie wyliczonych powyżej minimalnych wydatków związanych z nauką na Uniwersytecie (120 zł) z dochodami z korepetycji (średnio 30 zł) i przeciętnym wsparciem finansowym, które najubożsi słuchacze otrzymywali od swoich rodzin (również ok. 30 zł), wskazuje na istnienie poważnej dziury w wielu studenckich budżetach. W jej łataniu pomagały różnego rodzaju pożyczki, w tym przede wszystkim tzw. honorówki (przyznawane przez organizacje samopomocowe na słowo honoru, bez poręczenia, które należało spłacić w ciągu trzech tygodni). Ich popularność była ogromna, zwłaszcza w latach kryzysu. W roku akademickim 1931/1932 Bratnia Pomoc udzieliła pożyczek ponad 2100 studentom, co oznacza, że korzystał z nich mniej więcej co trzeci chrześcijański słuchacz uczelni. (Brak jest danych o sytuacji studentów żydowskich, ale mało prawdopodobne wydaje się, by była ona wyraźnie lepsza)365.

Podobną rolę spełniały różnego rodzaju zwrotne lub bezzwrotne zapomogi, zasiłki rektorskie, stypendia państwowe, samorządowe i przyznawane przez prywatne fundacje. W przedostatnim roku akademickim przed wybuchem wojny korzystało z nich łącznie 2978 studentów UW. Najkorzystniejsze z nich były Państwowe Stypendia Akademickie wynoszące 600 zł rocznie, przyznano ich jednak tylko 456. Na pozostałą liczbę składały się zasiłki i pożyczki z funduszu rektorskiego o przeciętnej wysokości 50 zł, jednorazowe pożyczki państwowe, których wartość wahała się od 40 do 75 zł, 37 stypendiów pochodzących z fundacji działających przy Uniwersytecie (średnio 517 zł), a także 152 stypendia ufundowane przez inne organizacje i instytucje366. Gdy i te świadczenia nie pokrywały różnicy pomiędzy kosztami studiów w Warszawie a dochodami studentów, jedynym sposobem utrzymania się na Uniwersytecie pozostawało ograniczanie przez nich wydatków na stancję, jedzenie i ubranie, czyli w praktyce – biedowanie.

Ciężkie warunki materialne, z którymi musiało zmagać się wielu studentów – często jeszcze przed podjęciem nauki na Uniwersytecie – nie pozostawały bez wpływu na ich stan zdrowia. Wyniki obowiązkowych badań kandydatów na studia z roku akademickiego 1936/1937 wskazują, że w pełni zdrowych było jedynie 68% z nich. Najlepiej pod tym względem sytuacja przedstawiała się wśród osób wybierających wydziały teologii prawosławnej (100% zdrowych) i katolickiej (83%), najgorzej wśród zdających na Wydział Humanistyczny (56%) i Matematyczno-Przyrodniczy (66%). Powyższe zróżnicowanie odzwierciedlało niewątpliwie niejednakową kondycję kandydatów na poszczególne kierunki studiów i miało przede wszystkim związek z płcią i pochodzeniem społecznym, a w mniejszym stopniu także z narodowością badanych. Najzdrowszą kategorią kandydatów byli mężczyźni chrześcijanie (78% całkowicie zdrowych), za nimi plasowali się mężczyźni wyznania mojżeszowego (75%), jeszcze dalej kobiety chrześcijanki (55%), na samym zaś końcu kobiety wyznania mojżeszowego (50%). Przeciętny stan zdrowia był więc wyraźnie gorszy na tych wydziałach, które chętnie wybierały kobiety, lepszy natomiast na zmaskulinizowanych. Mógł on być także skutkiem uwarunkowań społecznych, gdyż – jak pamiętamy – na wydziały Matematyczno-Przyrodniczy i Humanistyczny zapisywała się częściej niż np. na prawo lub medycynę młodzież niezamożna. Dochodziły do tego specyficzne uwarunkowania dotyczące tylko niektórych kategorii kandydatów: na teologię prawosławną wstępowali np. zazwyczaj synowie popów, dobrze odżywieni dzięki uprzywilejowanej pozycji społecznej swych ojców; kandydaci na teologię katolicką uczęszczali zaś zwykle wcześniej do seminariów duchownych, gdzie mieli możliwość podreperować stan zdrowia367.

Najpoważniejszy problem zdrowotny wśród studentów Uniwersytetu stanowiła gruźlica, będąca wówczas główną przyczyną zgonów w Polsce. (Umierał na nią co piąty obywatel, 90% populacji miało kontakt z jej prątkami)368. W formie czynnej, wymagającej leczenia lub obserwacji, występowała ona u blisko 2% kandydatów na studia w roku akademickim 1937/1938, jednak zmiany gruźlicze w płucach wykryto wówczas w sumie aż u 18% osób369. Okres studiów, kiedy wielu słuchaczy żyło w fatalnych warunkach materialnych, nie poprawiał tej statystyki. Pod koniec lat 20. gruźlicę zaobserwowano u co trzeciego lokatora warszawskich domów studenckich. W kolejnych kilku latach odsetek ten wprawdzie radykalnie się zmniejszył, ale stało się tak przede wszystkim na skutek planowego ograniczania liczby chorych w akademikach. Przez 8 miesięcy 1935 r. w Warszawie zarejestrowano łącznie 808 studentów szkół wyższych cierpiących na gruźlicę lub nią zagrożonych, z których 327 wymagało hospitalizacji. W okresie tym 36 osób ukończyło naukę, 79 trafiło do sanatoriów, 73 umieszczono w prewentorium na Bielanach, 10 zaś zmarło. Jednocześnie każdego roku wykrywano wśród studentów od kilku do kilkunastu przypadków gruźlicy prątkującej, grożącej zakażeniem. Wywiady środowiskowe przeprowadzone wśród chorych dokumentowały, iż zdecydowana większość z nich mieszkała w niezadowalających warunkach370.

Oprócz gruźlicy kandydaci na Uniwersytet cierpieli stosunkowo często na dolegliwości serca i układu krążenia (15%), schorzenia zębów i jamy ustnej (30%), wady wzroku (18%), choroby skóry (9%), wykazywali wątłą budowę ciała i wady postawy (14%). Ponadto u 13% z nich, przeważnie u kobiet, wykryto zaburzenia hormonalne. Choć nawet sprawozdanie rektorskie, skąd pochodzą powyższe dane, stanowczo wyklucza, by „stan zdrowia nowo wstępujących polepszał się na dalszych latach studiów”, należy odnotować, iż studenci Uniwersytetu mieli do dyspozycji profesjonalną i, co zapewne ważniejsze, dofinansowywaną przez państwo opiekę medyczną. Koncentrowała się ona wprawdzie przede wszystkim na zwalczaniu gruźlicy i chorób wenerycznych, ale zapewniała też dostęp do lekarzy pierwszego kontaktu i specjalistów. Za umówioną wizytę u lekarza w przychodni student musiał wnieść opłatę w wysokości 0,50 zł, za wizytę u dentysty 1 zł, za konsultacje u specjalisty 1,50 zł. Wezwanie lekarza do domu kosztowało 2 zł, dzień pobytu w szpitalu wyceniono na 1 zł, w sanatorium zaś na 3 zł. Całkowicie bezpłatne były wizyty w poradni przeciwgruźliczej, w przeciwwenerycznej opłata wynosiła 0,50 zł. Słuchacz pokrywał ponadto tylko połowę kosztów lekarstw, zdjęć rentgenowskich, analiz, okularów itp. – resztę dopłacało państwo. Był to więc system, jak na ówczesne warunki, bardzo opiekuńczy371.