Obraz społeczności akademickiej Uniwersytetu lat 1915–1939 byłby niepełny bez uwzględnienia postaw, wartości i wzorów zachowań, które określa się na ogół zbiorczo mianem kultury politycznej. Omówienie zacząć należy od jej najbardziej zewnętrznego komponentu, czyli obowiązujących na uczelni norm zachowania, potocznie nazywanych wówczas po prostu „kulturą”. Jak to się jednak często zdarza w przypadku zjawisk oczywistych dla ich uczestników, niełatwo jest znaleźć odpowiednie źródła do ich szczegółowej analizy. Polscy studenci i wykładowcy Uniwersytetu, którzy pozostawili po sobie wspomnienia, pomijają na ogół ten aspekt życia akademickiego, zapewne właśnie dlatego, iż był dla nich zupełnie oczywisty. Dopiero ze wspomnień niemieckiego słuchacza UW, pochodzącego z Łodzi Oskara Kossmanna możemy się dowiedzieć, jaka była specyfika obyczajów warszawskiego środowiska inteligenckiego, z którym zapoznał się właśnie na uczelni:

„[...] Warszawiakowi zależy w szczególnym stopniu na szlachetności swego towarzystwa, na formach grzecznościowych, na demonstrowaniu możliwie najwyższego statusu społecznego w swoim codziennym otoczeniu. Nie jest przypadkiem, że warszawiak przez «kulturę» rozumie w pierwszej kolejności doskonałe pod względem formy dżentelmeńskie zachowanie (das formvollendete Kavaliersverhalten) i określa jako «kulturalnego» tego, kto wie, jak zrobić wrażenie przyjmując gości i żegnając się z nimi, kto potrafi okazać należny szacunek starszym, zachowuje się dwornie wobec dam, co jednakże nie wiąże się z żadnym wysiłkiem duchowym, gdyż dotyczy jedynie błyszczącej, zewnętrznej powłoki. Wewnętrzna postawa pozostaje od tego niezależna. Obecnie przybiera to w Warszawie formę salonu towarzyskiego, który nieprzypadkowo stanowi promieniejące centrum każdego lepszego mieszkania”582.

Powierzchowność dobrego wychowania nie była zapewne specyfiką wyłącznie warszawską, ani nawet polską, choć być może w Warszawie bardziej niż gdzie indziej rzucał się w oczy kontrast między ogromną kurtuazją a faktycznymi postawami. Nietrudno przy tym zauważyć, że oba zjawiska zaobserwowane przez Kossmanna na uczelni – przywiązanie do form grzecznościowych i potrzeba podkreślania własnej pozycji społecznej – stanowiły dziedzictwo kultury szlacheckiej i ziemiańskiej, która w II Rzeczpospolitej została w dużej mierze przejęta przez inteligencję. Uniwersytet Warszawski stanowił z natury rzeczy ważny element transmisji wzorów kulturowych w tej warstwie społecznej, przyczyniając się, jak można zakładać, do ich przejmowania również przez tych studentów, którzy sami wywodzili się np. z rodzin drobnomieszczańskich, chłopskich bądź robotniczych.

Dla zrozumienia kultury politycznej Uniwersytetu Warszawskiego w okresie międzywojennym ważniejsze niż „kultura” w sensie, w jakim wzmiankowana została ona powyżej, wydaje się jednak słowo „polityka”. O jej znaczeniu decydowała przede wszystkim niezwykła bujność życia publicznego uczelni. Rozumieć należy przez nią nie tylko czynną rolę, jaką wielu profesorów i studentów odgrywało w polityce na poziomie ogólnopaństwowym – by wymienić chociażby prominentnych działaczy Stronnictwa Narodowego takich jak Tadeusz Bielecki, Roman Rybarski czy Bohdan Wasiutyński, polityków BBWR jak Wacław Makowski i Jan Kochanowski, czy też przywódców radykalnej prawicy na czele z Jerzym Kurcyuszem, Janem Mosdorfem i Bolesławem Piaseckim – ale przede wszystkim mnogość różnego rodzaju organizacji, które działały wśród studentów583.

Według danych rektorskich, 1 IX 1938 r. zarejestrowanych było przy Uniwersytecie 69 stowarzyszeń, w tym 32 naukowe, 6 samopomocowych, 19 kulturalno-towarzyskich (głównie kół regionalnych), 8 ideowo-wychowawczych (tzn. korporacji), 2 sportowe i 2 przyjaciół narodów584. Zgodnie z ustawą o szkolnictwie wyższym organizacje stricte polityczne nie mogły działać na uczelniach, ale zakaz ten pozostawał martwą literą. Jak już zostało powiedziane w poprzednim rozdziale, upolityczniony charakter miały w większości zarówno korporacje, jak i koła naukowe, a stowarzyszenia samopomocowe stanowiły wręcz ekspozytury ugrupowań politycznych – co dotyczyło przede wszystkim największego z nich, Bratniej Pomocy, przekształconej przez prawicę nacjonalistyczną we własny systemem klientalny. Dodać należy, że Uniwersytet Warszawski był jednym z głównych bastionów Obozu Wielkiej Polski, a następnie matecznikiem Obozu Narodowo-Radykalnego; swoje przyczółki próbowali tu zająć i utrzymać także piłsudczycy, ludowcy i komuniści585.

72. Poczty sztandarowe organizacji studenckich w drodze do Grobu Nieznanego Żołnierza podczas obchodów 20 rocznicy powstania Towarzystwa Bratniej Pomocy Studentów Uniwersytetu Warszawskiego, styczeń 1936 r.

Nie będzie więc z pewnością nadużyciem stwierdzenie, iż charakterystycznym rysem życia Uniwersytetu Warszawskiego w okresie 1915–1939 było rozpolitykowanie. Stanowiło ono w pewnej mierze naturalną reakcję na odzyskanie niepodległości i powstałą wówczas możliwość nieskrępowanej działalności politycznej. Nawet po zamachu majowym Uniwersytet zapewniał bardzo duży zakres swobody, przypominając wentyl bezpieczeństwa, którym uchodziły gromadzące się wśród młodzieży niezadowolenie i frustracja. Jedną z przyczyn rozpolitykowania, być może najważniejszą, było ponadto przekonanie wielu studentów o swym wyjątkowym posłannictwie społecznym. Uważał tak na przykład Tadeusz Katelbach, który opisał to następująco we swych wspomnieniach: „Trudno to wyrazić, by nie wpaść w tani patos lub przesadę, ale dla nas uniwersytet w czasach 1915–1918 nie był tylko sobie zwykłą uczelnią. Studia i życie organizacyjne, zagadnienia czysto intelektualne i polityczne, wszystko to razem zlewało się w jakąś jedną całość. Skutek był taki, że w murach odrodzonej Alma Mater Varsoviensis czuliśmy się jak w szkole, przygotowującej nas przede wszystkim do przyszłej służby publicznej”586. Również w latach późniejszych, aż do wybuchu II wojny światowej wielu słuchaczy traktowało Uniwersytet jako naturalną odskocznię do dalszej działalności politycznej, a siebie samych uważało za awangardę narodu. Utwierdzały ich w tym partie, przedstawiając studentów jako przyszłych przywódców mas587.

73. Studenci rozdający ulotki przed bramą Uniwersytetu, luty 1932 r.

Utożsamianie studentów z elitą polityczną narodu (i ich utożsamianie się z nią przez nich samych) wynikało w dużej mierze ze strukturalnej słabości międzywojennej Polski. Zauważył to po latach nie kto inny, jak Wojciech Wasiutyński, który jako student UW na przełomie lat 20. i 30. sam bardzo aktywnie uczestniczył w uniwersyteckim życiu politycznym: „W krajach nieuprzemysłowionych, a w okresie międzywojennym Polska wciąż jeszcze do nich należała, studenci – z braku rozwiniętej klasy średniej – grają wielką rolę polityczną”. Zaraz dodaje on jednak, iż „młodzież polska nie była jednak podobna do dzisiejszej młodzieży studenckiej z krajów Trzeciego Świata. Nie była masą buzującą, którą co pewien czas organizacje rewolucyjne podrywają do demonstracji”588. Z zastrzeżeniem tym trudno się zgodzić. Mimo iż Wasiutyński się od tego odżegnywał, studenci UW, w tym także on sam, niezwykle chętnie wylegali na ulice, aby uprawiać tam politykę. Określenie „masa buzująca” wydaje się w stosunku do nich nad wyraz trafne. Jedyną różnicą w tej mierze w stosunku do krajów rozwijających się, gdzie studenckie rozruchy miały w XX w. charakter na ogół lewicowy, była w przedwojennej Polsce ich przeważnie prawicowa orientacja.

74. Wiec studencki na terenie Uniwersytetu, marzec 1931 r.

Przejawem rozpolitykowania studentów było przy tym nie tylko samo angażowanie się w działalność polityczną, lecz również jej formy, przypominające niekiedy te znane ze szlacheckich sejmików. Warto przytoczyć w tym kontekście inną obserwację Wasiutyńskiego: „Nad życiem wewnętrznym korporacji akademickich ciążyło właściwe Polakom gadulstwo. Studenci, którzy nie mogli liczyć na dopuszczenie do mównicy na wielkim zebraniu, wyżywali swoją chęć gadania na posiedzeniach koła korporacyjnego. Im błahsza sprawa, tym więcej i tym dłużej o niej mówiono, bo każdy miał swoje zdanie”589. Opinia ta w mniejszym lub większym stopniu odzwierciedla realia panujące we wszystkich organizacjach działających jawnie na terenie Uniwersytetu, w których bez końca debatowano, głosowano, powoływano komisje, zwoływano walne zebrania, uchwalano rezolucje, wykluczano się nawzajem, oskarżano i broniono się przed sądami koleżeńskimi. Niekiedy oczywiście dyskusje dotyczyły spraw ważnych dla społeczności studenckiej, jak chociażby wyboru władz Bratniej Pomocy, ale przeważnie większość pary szła w gwizdek.

Podobnie jak niegdyś brać szlachecka, studenci byli również niezwykle przeczuleni na punkcie swego honoru. Gdy jeden z profesorów Wydziału Prawa zwrócił podczas wykładu uwagę chłopakowi, by przestał nieustannie spoglądać na zegarek, poczuli się tym urażeni wszyscy słuchacze. Na zwołanym naprędce wiecu uchwalona została rezolucja o wysłaniu do wykładowcy deputacji z żądaniem przeprosin. Inny student, wyproszony z sali wykładowej przez profesora za gadanie, następnego dnia przysłał mu sekundantów. W obu przypadkach skończyło się na polubownym załatwieniu sprawy, ale w innych sytuacjach dochodziło w takich okolicznościach do eskalacji konfliktu590. Asystent Wydziału Filozoficznego, który ośmielił się upomnieć studentkę, iż nie wolno wprowadzać osób postronnych do pracowni botanicznej, został za tę obrazę wyzwany na pojedynek przez towarzyszącego jej kolegę; tym samym zagroził mu ojciec dziewczyny, pułkownik Wojska Polskiego. Kiedy pracownik naukowy odmówił udzielenia satysfakcji studentowi, ów zapowiedział, iż nie pozostaje mu nic innego, jak przy pierwszej okazji spoliczkować go publicznie. Nie wiadomo, czy do tego ostatecznie doszło, znamienne jest natomiast, że profesor, któremu polecono zbadać sprawę, uznał, iż studentka miała prawo poczuć się obrażona zwróceniem jej uwagi przez asystenta, a jej towarzysz – dochodzić satysfakcji honorowej591.

W sposób szczególny kultywowano zasady „postępowania honorowego” w korporacjach. Wydany z ich inicjatywy przez Juliusza Sas-Wisłockiego kodeks absolutyzował zasadę obrony czci własnej, obligując, pod sankcją utraty praw honorowych, każdego korporanta (a postulatywnie także każdego męskiego członka społeczności akademickiej „pochodzenia niewątpliwie aryjskiego”) do domagania się „zadośćuczynienia honorowego” w przypadku, gdyby poczuł się obrażony. Choć pozwalał on uniknąć walki osobom, które nie chciały występować przeciw prawu lub nauce Kościoła katolickiego, dopuszczał też możliwość pojedynku na broń białą lub pistolety „aż do zupełnej niezdolności pojedynkowej jednego z walczących”592. Nie ma powodu, aby wątpić w prawdziwość ironicznej relacji Witolda Gombrowicza, który wspominał, przytaczając zresztą przykład własnego brata Jerzego, że na Uniwersytecie manii pojedynków „oddawało się spore grono studentów, należycie w niej wyspecjalizowanych i obznajomionych gruntownie z kodeksem honorowym Boziewicza, dzięki czemu żaden zatarg nie mógł się obyć bez ich współudziału w charakterze sekundantów, arbitrów lub ekspertów”593.

Czemu się zresztą dziwić? Również wśród profesorów UW wciąż jeszcze zdarzało się, że zatargi próbowano rozstrzygać na drodze pojedynku. W 1923 r. historyk Wacław Tokarz (pułkownik Wojska Polskiego) przysłał sekundantów matematykowi Wacławowi Sierpińskiemu za to, że ten skrytykował opublikowanie w kierowanym przez niego Wojskowym Instytucie Naukowo-Wydawniczym, słabej, zdaniem Sierpińskiego, pracy pod tytułem Analiza Matematyczna594. Zatarg honorowy miał też 4 lata później prof. Antoniewicz z dyrektorem Państwowego Muzeum Archeologicznego Romanem Jakimowiczem595. W obu przypadkach przelewano na szczęście jedynie atrament, oponenci uniknęli natomiast stanięcia na ubitej ziemi. Rację ma zapewne Gombrowicz, pisząc (zarówno w kontekście obyczajów panujących na Uniwersytecie, jak i poza jego murami), że „te honorowe zabiegi coraz bardziej groteskowe przybierały kształty” i pełniły funkcję „sportu dla amatorów”, specyficznej zabawy towarzyskiej, w której nie chodziło już o fizyczne pomszczenie doznanej zniewagi, lecz o archaiczny rytuał, pielęgnowany przez część społeczeństwa596. Niewątpliwie bowiem fakt wyzywania adwersarza na pojedynek był wyraźną pozostałością po kulturze szlacheckiej, o której trwaniu na uczelni pisałem na początku tego rozdziału.

Panujące na Uniwersytecie przewrażliwienie na punkcie honoru umacniało wśród działaczy studenckich postawy nieprzejednane i konfrontacyjne. Zarówno wobec władz uczelni, jak i państwowych zachowywali się oni butnie i arogancko. Kiedy w listopadzie 1931 r. zajścia antysemickie wywołane na Uniwersytecie przez prawicę nacjonalistyczną rozprzestrzeniły się na część Śródmieścia, ówczesny prezes Młodzieży Wszechpolskiej i równocześnie prezes zarządu Bratniej Pomocy Jerzy Kurcyusz trzykrotnie proponował rektorowi Janowi Łukasiewiczowi, że rozruchy może uspokoić, lecz jednocześnie cynicznie żądał w zamian zgody na demonstrację polityczną na dziedzińcu Uniwersytetu, co prowadziłoby do oczywistej eskalacji kryzysu. Kilka miesięcy wcześniej inny prominentny działacz Bratniaka Michał Słomiński pozwolił sobie zagrozić Bronisławowi Zongołłowiczowi, sekretarzowi stanu w MWRiOP, iż ewentualne zamknięcie Uniwersytetu w wypadku zamieszek studenckich może pociągnąć za sobą „zamachy na osoby wysoko postawione”. Zongołłowicz nie bez racji referował więc ministrowi Januszowi Jędrzejowiczowi pesymistyczny obraz sytuacji na uczelni: „[...] Masa studencka coraz bardziej staje się ciemna, hałaśliwa, brutalna i hultajska. [...] Masa studencka i jej związki, stowarzyszenia, korporacje, wyrosły spontanicznie, niewspółmiernie do sił kształtujących. Pojęcie związków legalnych i nielegalnych nie istnieje w tej masie. Ogromna większość studentów nie uczy się. Poziom straszliwy. «Autonomia» nieróbstwa, burd, zaburzeń. Dalej będzie gorzej”597. Ta ostatnia diagnoza, której nie można oczywiście rozciągać na słuchaczy pozostających poza wpływami radykalnej prawicy, okazała się, niestety, prorocza.

Większość studentów Uniwersytetu, których miał na myśli Zongołłowicz, poczułaby się niewątpliwie oburzona jego opinią, przede wszystkim dlatego, iż w ich własnym mniemaniu wszystko, co czynili, służyć miało ojczyźnie. „Dla nas Polska jest rzeczą świętą. Zmiażdżymy wszystkich, którzy stoją nam na przeszkodzie” – zapowiadało wydawane przez wszechpolaków z Bratniej Pomocy czasopismo „Alma Mater”, uzasadniając, dlaczego należy walczyć o całkowite usunięcie Żydów z wyższych uczelni598. „Świadomi dziejowej odpowiedzialności – my młode pokolenie polskie [...] – przystępujemy do codziennego trudu pomnażania sił Polski, by była gotowa na czas, przystępujemy do pracy i walki o wielkość swego narodu i państwa” – wtórował mu w czerwcu 1938 r. „Akademik”, organ Związku Młodej Polski, młodzieżowej przybudówki Obozu Zjednoczenia Narodowego599. Nie ma powodu, aby wątpić w szczerość tych i podobnych deklaracji, ani by kwestionować patriotyzm środowiska akademickiego. Nawet ideowy przeciwnik prawicy, jakim był Ludwik Krzywicki, przyznawał: „A tłum zwyczajny młodzieży endeckiej, ciemny jak tłumy szlachty przybywające na pole elekcyjne na Woli, tym bardziej był przeświadczony o swej prawości. Rdzeń ten młodej endecji [...] był zbiorem ciasnych, wąskich, brutalnych, ale bądź co bądź szczerych ideowców”600.

Patriotyzm był więc z pewnością ważnym elementem kultury politycznej Uniwersytetu Warszawskiego, a wielu pracowników naukowych uczelni i jej studentów dowiodło go czynem, walcząc na ochotnika w wojnach o niepodległość i granice w latach 1918–1920, nie uchylając się od służby wojskowej w czasie pokoju, czy też biorąc później udział w II wojnie światowej. „Nie miałem wątpliwości, że powinienem to uczynić” – po latach skomentował krótko swoją decyzję o wstąpieniu do wojska w 1920 r. student Tadeusz Manteuffel, sympatyzujący wówczas z obozem narodowym. (Udział w wojnie bolszewickiej kosztował go utratę prawej ręki)601. Podobnie odczuwała zapewne większość słuchaczy i kadry naukowo-dydaktycznej, niezależnie od dzielących ich poglądów politycznych. Nieliczni, którzy jak Gombrowicz (wtedy jeszcze szesnastolatek) nie zgłosili się do wojska ze strachu lub pod wpływem obaw rodziców, doświadczali wstydu publicznych upokorzeń (panienki pytające na ulicach „Dlaczego kawaler nie w mundurze?”) i goryczy wewnętrznej alienacji („Miałem uczucie, że jestem sam, sam przeciwko wszystkim, że trzeba się zamknąć w sobie i nikomu nie dawać dostępu”)602.

Od patriotyzmu dystansowali się jedynie komuniści, choć i ich postawy były w tej mierze do pewnego stopnia niekonsekwentne, albo zmieniały się zależnie od okoliczności. Przykładem może być Władysław Broniewski, który mając za sobą służbę w Legionach, w październiku 1918 r. zapisał się na Wydział Filozoficzny UW, niedługo potem znów przywdział mundur, aby walczyć z bolszewikami i na uczelnię powrócił dopiero 3 lata później, po zakończeniu wojny, też zresztą na krótko, gdyż zaraz pochłonęła go działalność rewolucyjna603. Część studentów-komunistów maskowała się natomiast, udając jedynie patriotyczne zaangażowanie. Opisuje to Maria Kamińska, wspominając wznowienie nauki na Uniwersytecie w 1921 r.: „Bratniak żądał od każdego zaświadczenia: gdzieś był, coś robił w dniach trwogi. Bez tego nie było możliwości kontynuowania studiów. [...] Większość jednakże kolegów i koleżanek spośród naszego lewicowego grona zaopatrzyła się już uprzednio w różne papierki stwierdzające – wbrew prawdzie – ich współdziałanie z organizacjami pomocy frontowi”604. Niezależnie od specyficznej, komunistycznej optyki, relacja ta ukazuje, że patriotyzm był na tyle ważnym elementem uniwersyteckiego esprit de corps, iż nawet komuniści nie odważali się go otwarcie zakwestionować. Próba rozbicia przez lewicę antykomunistycznego wiecu studenckiego zorganizowanego w kwietniu 1926 r. w budynku filharmonii przy ul. Jasnej zakończyła się wielką bijatyką, której rezultaty całkowicie potwierdziły dominację prawicy w środowisku uniwersyteckim605.

Komuniści działali oczywiście na Uniwersytecie Warszawskim również w latach późniejszych, i to nie tylko wśród studentów, ale także w szeregach kadry naukowej. (Archeolog doc. Ludwik Sawicki był nawet, jak się wydaje, funkcjonariuszem Komunistycznej Partii Polski aktywnie zaangażowanym w działalność antypaństwową606). Przezornie jednak nie obnosili się publicznie z takimi elementami swojego programu, jak np. utworzenie polskiej republiki radzieckiej, dyskutując o tym jedynie – jak wspomina cytowany już przeze mnie w jednym z wcześniejszych rozdziałów Matuszewski – wyłącznie we własnym gronie. Otwarte wystąpienie z takimi tezami naraziłoby ich niewątpliwie na wykluczenie społeczne, razy ze strony radykalnej prawicy, a także represje władz uniwersyteckich i państwowych. „Identyfikacja komunizmu z ZSRR była jednak czynnikiem powstrzymującym jego oddziaływanie. W ogromnej większości młodzież uniwersytecką w Warszawie cechował patriotyzm i niechęć do obcych agentur. W stolicy nadal żywa była pamięć walk o niepodległość i bitwy, jaką stoczyła armia polska w sierpniu 1920 r. na przedmieściach miasta” – podkreśla jeden z ówczesnych studentów607.

75. Komers korporacji akademickiej „Arkonia” z udziałem marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, będący wyrazem zbliżenia między obozem sanacyjnym a radykalną prawicą, 18 V 1937 r.

Żarliwy patriotyzm prawicowego mainstreamu na Uniwersytecie miał charakter jednoznacznie nacjonalistyczny – rząd dusz sprawowała tu niemal niepodzielnie endecja i wyrosłe z jej pnia organizacje takie jak Obóz Wielkiej Polski, Młodzież Wszechpolska czy później ONR (niekiedy wzajemnie ostro skonfliktowane). Sympatyzowała z nimi większość kadry naukowo-dydaktycznej uczelni, przede wszystkim lokując swe sympatie po stronie bardziej zachowawczych „starych”608. Ugrupowania narodowe obejmowały swoimi wpływami, jak obliczano, około 70–90% społeczności studenckiej w Polsce i niezależnie od pojawiających się pomiędzy nimi gwałtownych sporów, nadawały oblicze ideowe całemu Uniwersytetowi609. Jak głosiła jedna z ulotek Stronnictwa Narodowego skierowanych do studentów: „[...] wchodzicie w życie dojrzałe jako mniej lub więcej zdeklarowani narodowcy. Jedni z Was mieli już okazję zetknięcia się osobistego z naszą organizacją, inni podlegali (czasem nawet nieświadomie) wpływom naszej akcji”610. Nawet jeśli było w tym trochę przesady, piłsudczycy, ludowcy, demokraci, socjaliści i komuniści znajdowali się na uczelni w zdecydowanej mniejszości, mimo iż pierwsi z nich po 1926 r. korzystali z wydatnego wsparcia władz państwowych. Co więcej, w drugiej połowie lat 30. część piłsudczyków w dużej mierze przejęła nacjonalistyczny program swych dotychczasowych przeciwników politycznych, zasilając młodzieżową przybudówkę Obozu Zjednoczenia Narodowego, w której kluczowe stanowiska zajęli na Uniwersytecie Warszawskim oenerowcy. Symbolicznym wyrazem zbliżenia pomiędzy nimi a radykalną prawicą narodową stał się na gruncie akademickim udział marszałka Śmigłego-Rydza w komersie korporacji Arkonia 18 V 1937 r.611

Ostrze panującego na Uniwersytecie nacjonalizmu zwracało się przede wszystkim przeciwko Żydom, czego zarówno źródłem, jak i efektem był panujący w polskiej społeczności akademickiej antysemityzm. Miał on swe źródło w procesach i zjawiskach występujących również poza murami uczelni, tu jednak przybierał formy szczególnie drastyczne, stanowiąc z pewnością istotny i mało chlubny element kultury politycznej przedwojennego Uniwersytetu. O niektórych przejawach antysemityzmu wspominałem już we wcześniejszych rozdziałach tej pracy, w tym miejscu chciałbym pokusić się natomiast o kilka obserwacji pozwalających dookreślić charakter i skalę tego zjawiska.

Zacząć trzeba od tego, że na Uniwersytecie Warszawskim, podobnie zresztą jak w całym ówczesnym społeczeństwie, ludzi dzielono na Żydów i nie-Żydów tak samo naturalnie i odruchowo, jak na mężczyzn i kobiety. Co charakterystyczne, pochodzenia innego niż żydowskie nie dociekano i nie ekscytowano się nim. Gdy w czasie dyskusji o wprowadzeniu paragrafu aryjskiego w Kole Medyków jego przewodniczący Wiktor Szyryński złożył dymisję z uzasadnieniem, że jako polski Tatar także nie jest Aryjczykiem, wywołało to powszechną konsternację612.

Żydów identyfikowano tym łatwiej, iż wielu studentów wyznania mojżeszowego, oprócz wyznawania tej religii, wyróżniało się obyczajami, charakterystycznymi imionami i nazwiskami, czasami rysami twarzy, językiem lub specyficzną wymową w języku polskim. Podział na Żydów i Polaków sam w sobie nie byłby jeszcze niczym nadzwyczajnym (wielu Żydów miało przecież poczucie własnej odrębności), gdyby osób tej narodowości nie uważano jednocześnie za gorszych od Polaków, a żydowskiego pochodzenia za kompromitujące. Kwintesencję takich przekonań w skondensowanej formie stanowić może karykatura opublikowana w 1931 r. w jednym z prawicowych pisemek akademickich, zatytułowana „Paso-żyd”, przedstawiająca rozgniatanego pod butem Żyda-insekta613. Pomijając jej radykalne, eliminacyjne wręcz przesłanie, ujawnia ona przede wszystkim bezmiar pogardy dla osób wyznania mojżeszowego, manifestowanej przez polskie środowiska studenckie, w których rząd dusz sprawowała prawica nacjonalistyczna. Zresztą nie tylko ona dawała temu wyraz. Kazimierz Brandys wspomina, że na zebraniach piłsudczykowskiego Legionu Młodych, do którego wówczas należał, „przemówienia często nie różniły się treścią od haseł oenerowskiej «Falangi». Kiedy pewien mówca, występując przeciw antysemickim nastrojom w organizacji, powiedział: «Moja matka jest z pochodzenia Żydówką» – rozległ się szyderczy śmiech”614.

76. Antysemicka karykatura z gazetki studenckiej „Głos Akademicki”, 1931 r.

Jak już zostało powiedziane wcześniej, na Uniwersytecie Warszawskim przez całe dwudziestolecie międzywojenne za kryterium, według którego definiowano żydowskie pochodzenie studentów, formalnie uznawano wyznanie mojżeszowe, ale jednocześnie coraz wyraźniej traktowano Żydów jako mniejszość narodową, a nie religijną. (Podobna tendencja występowała zresztą także wśród samych Żydów). Polska prawica nacjonalistyczna szła często jeszcze dalej, postrzegając Żydów jako wrogą rasę, przedstawiającą stałe zagrożenie dla polskości. Próbkę takiego podejścia stanowić może publikacja z marca 1923 r. domagająca się wprowadzenia dla Żydów numerus clausus, zamieszczona w ogólnopolskim czasopiśmie „Akademik”, a więc pochodząca ze środowiska uniwersyteckiego i dotycząca jego problemów: „Pośród wrogów naszego narodu niewątpliwie najgroźniejszym jest – żyd. Od wieków osiadły na naszej ziemi, stał się pijawką, zarazą, rakiem, który toczy nasze polityczne ciało. [...] Żmije, ścigane po całym świecie, mordowane w średniowieczu przez wszystkie ludy, do naszego kraju się zbiegły i tu znalazły «kraj mlekiem i miodem płynący». [...] Kwestia żydowska nie zawsze występuje z całą jaskrawością i żydzi są mistrzami w wszelkiej symulacji. [...] Żydzi zasymilowani są dla społeczeństwa trucizną deprawacji, są szermierzami rozpusty, zohydzają literaturę, zaogniają kwestię społeczną z jednej strony jako kapitaliści – wyzyskiwacze, z drugiej jako czerwoni obrońcy ludu. Żydzi zasymilowani są szpiegami, którzy wciskają się do wszelkich naczelnych stanowisk, aby tam pracować «pro Judea»”615.

Tego rodzaju publikacja, która nota bene mogłaby z powodzeniem ukazać się w Niemczech na łamach nazistowskiego „Der Stürmer”, stanowiła zwiastun poglądów, jakie na dobre rozpowszechniły się na polskiej prawicy – w tym również na Uniwersytecie Warszawskim – w drugiej połowie lat 30. W przeciwieństwie do III Rzeszy nie stworzyła ona wprawdzie wewnętrznie spójnej ideologii rasistowskiej, ale definiowała żydowskość w kategoriach nie tylko religii, lecz także, z czasem coraz wyraźniej, krwi. Autor cytowanego już przeze mnie wcześniej Akademickiego kodeksu honorowego (1934) stwierdzał w komentarzu do jednego z jego paragrafów: „Akademickie prawo zwyczajowe już dawno wykluczyło żydów ze społeczności honorowej. Kryterjum rasowe niniejszego kodeksu, choć nieznane dotychczasowym polskim kodeksom honorowym nie jest zatem czemś nowem. [...] Zakaz powyższy nie obejmował bezwyznaniowych, oficerów Wojsk Polskich i kawalerów orderów Rz.P. Praktyka poszła jednak znacznie dalej, przenosząc pojęcie żyda z płaszczyzny wyznaniowej na płaszczyznę narodową, a raczej rasową i czyniąc wyjątek jedynie dla oficerów Wojsk Polskich oraz wyjątki indywidualne”616.

Było to zgodne z kierunkiem ewolucji ówczesnego polskiego nacjonalizmu, którego mainstream w praktyce coraz wyraźniej wzorował się pod tym względem na hitleryzmie, nawet jeśli w teorii się od niego odżegnywał, przede wszystkim ze względu na niechętną rasizmowi postawę Kościoła katolickiego617. Jedną z konsekwencji takiego właśnie podejścia było doszukiwanie się żydowskich przodków u przeciwników politycznych, do czego chętnie uciekano się również w ramach walk frakcyjnych w obozie narodowym. Posiadanie żydowskiej babki zarzucano m.in. Wojciechowi Wasiutyńskiemu, który procesował się nawet w tej sprawie z kilkoma redakcjami, w tym m.in. z „Wiadomościami Literackimi”, ochoczo wykorzystującymi ów temat dla ośmieszania prawicowych antysemitów. Prawica traktowała jednak kwestię pochodzenia śmiertelnie poważnie618.

Dociekaniom na temat autentycznych bądź urojonych żydowskich przodków innych osób z upodobaniem oddawano się na Uniwersytecie także w relacjach prywatnych bądź służbowych. Wykładowca Wydziału Lekarskiego, a prywatnie zdeklarowany sympatyk endecji, doc. Michalski w spisanych po wojnie wspomnieniach chętnie informuje czytelników o pochodzeniu opisywanych przez siebie kolegów i ich rodzin („Handelsman – spolszczony Żyd”, „klinika Rzętkowskiego była nieprawdopodobnie zażydzona”, „zdolny Żyd Marceli Landsberg” itp.)619. Tego rodzaju znaną i dziś obsesję przejawiał również studiujący w drugiej połowie lat 20. na Wydziale Filozoficznym UW Alfred Łaszowski, skądinąd obiecujący, początkujący poeta i krytyk literacki, który uległ odurzeniu antysemityzmem, a swoich dotychczasowych przyjaciół, Irenę Skwarównę i Jana Kotta, zaczął nazywać „Chają Skwarą” i „Jojne Kottem”620. (Zasłynął później szerzej żądaniem kary śmierci dla Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Ireny Krzywickiej i Antoniego Słonimskiego, za co wyrzucono go z PEN-Clubu). Antysemityzm nie tylko antagonizował więc na Uniwersytecie stosunki pomiędzy Polakami a Żydami, lecz także zatruwał relacje w środowisku etnicznie polskim.

Mimo że tendencje antysemickie nasiliły się na Uniwersytecie wraz z początkiem lat 30., błędem byłoby przypuszczać, iż wcześniej stosunek Polaków do Żydów był poprawny albo przynajmniej obojętny. Antyżydowskie nastroje występowały na uczelni jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości, co dokumentują zapiski żydowskiego studenta Pesacha Rajmana z 1917 r. Opisuje on reakcję Polaków na protesty słuchaczy wyznania mojżeszowego, spowodowane niedopuszczeniem ich do udziału w konferencji stowarzyszeń akademickich, nie ukrywa przy tym własnej wściekłości: „Powstał taki hałas po tych słowach, że to było coś strasznego. Polacy krzyczeli «Precz!», «Wyrzucić ich!» Żydzi oklaskiwali swego mówcę, któremu okropny szum podobny do rozszalałej burzy przerywał słowa. Jak jeden mój kolega określił trafnie, był to ryk pijanych chłopów. Wiele Polaków gwizdało, inni krzyczeli «Do Palestyny!», słowem było coś strasznego, nie do opisania. [...] Zauważyłem, że nie było ani jednego Polaka, który byłby łagodnie względem Żydów usposobiony. [...] Jedno mnie dziwi, jak wobec takich gwałtów polskich można dalej twierdzić, że «Jestem Polakiem». Człowiek z godnością osobistą, z rozumem powinien by był się wstydzić nazwać się Polakiem, tj. chamem brutalnym. Jak jeszcze można znosić tę chamówkę wobec takich zajść na Politechnice, gdzie, podobno, Polacy mówili, że jesteśmy nieproszonymi gośćmi”621.

Ponad rok później (6 XI 1918 r.) studiujący wówczas na Uniwersytecie Władysław Broniewski zanotował w swoim Pamiętniku po podobnym wiecu: „Co za bydło! Hurrapatriotyzm połączony ze zwierzęcym antysemityzmem – oto treść uczuć nurtujących przeciętnego obywatela akademickiego”622. Kolejna erupcja nienawiści do Żydów nastąpiła na uczelni w 1922 r., na fali histerii środowisk nacjonalistycznych, wywołanej wyborem Gabriela Narutowicza na prezydenta państwa. (Za jego kandydaturą głosowali m.in. parlamentarzyści mniejszości żydowskiej). Studiująca na Wydziale Filozoficznym Maria Niedźwiecka, która w tym czasie powróciła do kraju z dłuższego pobytu we Francji, opisywała w listach do narzeczonego, Stanisława Ossowskiego, który wciąż jeszcze przebywał za granicą, przeszkadzające jej normalnie pracować na Uniwersytecie „zaognienie polityczne [...], ten nastrój i ograniczenie wszelkich zainteresowań do spraw politycznych i sprawy żydowskiej [...]. Sprawa żydowska postawiona na ostrzu noża i biedny Łukasiewicz ma ciężki rektorat wobec ciągłych manifestacji uniwersyteckich przeciwko Żydom i wobec żądań studentów, by ograniczyć ich dostęp do uniwersytetu do 11%”623. Antysemityzm, który nasilił się na uczelni w latach 30., nie stanowił więc w istocie żadnego novum, nabrał jedynie nowego rozmachu.

Antysemityzm przybierał na Uniwersytecie zróżnicowane formy. Najłagodniejszą i najpowszechniejszą z nich były uprzedzenia wyniesione z domów rodzinnych i środowisk socjalizacji, za którymi nie szedł jednak w parze czynny udział w rozruchach i innych wystąpieniach. Osoby im ulegające postrzegały żydowskich kolegów jako obcych, często zapewne również jako niebezpieczną konkurencję na uczelni, a w przyszłości na rynku pracy, ale nie angażowały się w politykę, albo przynajmniej, z przyczyn takich jak strach, wrodzona bierność, skrupuły moralne, brak czasu itp., nie uczestniczyły czynnie w ekscesach organizowanych przez radykalną prawicę. Można je porównać, oczywiście toutes proportions gardées, do świadków (bystanders), o których mówimy w kontekście Zagłady Żydów podczas II wojny światowej. Ich postawy przybierały szereg różnych odcieni: od odruchów współczucia dla prześladowanych Żydów, przez obojętność wobec ich losu, aż po skrywane lub uzewnętrzniane zadowolenie. Zawsze jednak były równoznaczne z faktycznym przyzwoleniem na antysemickie awantury prawicy.

Maria Rutkowska, mimo iż na studiach była ściśle związana z OWP, a następnie z ONR, a więc niewątpliwie akceptowała antysemicki program tych organizacji, była poruszona brutalnymi napaściami na żydowskich studentów, a po latach umiała zdobyć się na krytyczną autorefleksję: „walka tocząca się wokół sprawy «numerus clausus» [...] miała akcenty dla mnie bardzo przykre. Widziałam raz jeden w gmachu Wydziału Medycznego przy ulicy Oczki bójkę na schodach: tędzy bojówkarze spychali stopień po stopniu broniących się przeciwko temu czarnowłosych żydowskich studentów. Pamiętam, że wyszłam stamtąd oburzona. Tłumaczono mi potem, że bójki wynikają z gorącości młodych temperamentów i że przecież do bójek nikt nikogo nie zachęca”624.

W przeciwieństwie do niej, większość przedwojennych studentów albo w ogóle nie wspomina antysemickich ekscesów, albo czyni to zdawkowo i bez emocji, podkreślając swój dystans wobec opisywanych wydarzeń. „Utarczki czynne na terenie Uniwersytetu zastały mnie właściwie «zdziwionego» tym, co się dzieje” – wzmiankuje jeden z prawników625. Z kolei jego kolega trzymał się od nich z daleka, ponieważ doradzono mu, „aby izolować się od wszystkich ruchów politycznych”626. Nie była to przestroga pozbawiona sensu, wziąwszy pod uwagę, iż prawicowe bojówki bez skrupułów nie tylko atakowały na uczelni Żydów, lecz także terroryzowały Polaków. Studentka, która po wprowadzeniu getta ławkowego (przypadkowo zresztą) usiadła po stronie wyznaczonej dla Żydów, usłyszała od jednego ze swoich kolegów: „Koleżanka ma piękny nosek [...]. Szkoda byłaby, gdyby uległ zmasakrowaniu.”627.

Jeszcze inni studenci UW, nawet z perspektywy kilku dziesięcioleci, wykazują wciąż pewne zrozumienie dla antysemickich rozruchów. „Dla mnie osobiście antyżydowskie ekscesy na wyższych uczelniach były zawsze odrażające. Nie brałem nigdy w nich udziału” – zapewnia Władysław Siła-Nowicki. Wcześniej racjonalizuje jednak panujące na Uniwersytecie nastroje, powołując się na nadreprezentację Żydów wśród wykształconych warstw społeczeństwa: „Oczywiście rozróżnianie uprawnień do wstępu do szkół średnich, a szczególnie do wyższych, dla różnych ze względu na narodowość grup ludności godziło w zasadniczy sposób w demokrację. Ale. ale życie ma swoje prawa. [...] Nie powiem więc, że słuszne, ale zrozumiałe były w tej sytuacji żądania wprowadzenia numerus clausus”. Nieco dalej określa on przemoc wobec Żydów mianem „dziecinnej zabawy” w porównaniu z tym, co przynieść im miała okupacja niemiecka. Swoje słowa ubarwia anegdotą o Żydzie, któremu w czasie wojny śni się piękny sen, „co nas polskie studenty biły...”, bagatelizując w ten sposób wagę całego problemu628. Jak wykazała ankieta przeprowadzona wśród studentów przez „Gazetę Polską” w kwietniu 1937 r., polscy studenci, podobnie jak Siła-Nowicki, najczęściej nie pochwalali antyżydowskich burd radykalnej prawicy, ale podzielali pogląd o nadmiarze Żydów na wyższych uczelniach629. Zastrzeżenia nie dotyczyły więc celu, jakim było pozbycie się z Uniwersytetu osób pochodzenia żydowskiego, a jedynie sposobu jego osiągnięcia. W praktyce przeciw pałkarskim metodom protestowano jednak niezwykle rzadko, co pozwala sądzić, że milcząco akceptowano je jako nieuchronne.

77. Zamieszki na terenie Uniwersytetu, październik 1933 r.

Skądinąd nawet studenci, o których aktywnym udziale w antyżydowskich rozruchach wiemy z innych źródeł, po latach woleli przemilczeć ten fakt. Jan Barański, relegowany z Uniwersytetu za przewodzenie okupacji Auditorium Maximum w 1937 r., w napisanych po wojnie wspomnieniach odżegnuje się od rasizmu i nienawiści do Żydów, zapewniając, iż „żądania studenckie oparte były [...] nie na żadnych, ani rasistowskich, ani też antyżydowskich zasadach, ale na celach ekonomicznych dla zachowania równowagi etnicznej w Polskim życiu narodowym, zgodnym z tradycjami polskiego liberalizmu i tolerancji”630. Nie powinien nas jednak zmylić brak relacji pamiętnikarskich, których autorzy jednoznacznie przyznawaliby się do antysemickich poglądów. Większość uczestników ówczesnych ekscesów na Uniwersytecie, spisując po wojnie swe wspomnienia, musiała doskonale zdawać sobie sprawę, iż po Zagładzie publiczne deklarowanie antysemityzmu stało się moralnie naganne, a tym samym kompromitujące. Stąd też występowania postaw takich możemy się tylko domyślać po przemilczaniu stosunku do Żydów, pomniejszaniu znaczenia rozruchów, albo uzasadnianiu ich, jak w przypadku Barańskiego i Siły-Nowickiego. Wnikliwsi obserwatorzy tamtych wydarzeń nie mieli jednak wątpliwości, że antyżydowskie rozruchy milcząco popierała nie tylko większość studentów, ale także duża część kadry naukowej i personelu uniwersyteckiego. Ludwik Krzywicki, obserwujący ówczesne wydarzenia nieco z boku jako kontraktowy wykładowca UW, zauważa: „Profesorowie, którzy mieli odwagę wystąpić publicznie w prasie lub podczas wykładów, mogli być pewni, że w razie napaści ze strony młodzieży nie zawsze znajdą sympatyczne poparcie ze strony pozostałych kolegów – jedni z nich sympatyzowali z awanturującą się młodzieżą, [drudzy – P.M.M.] woleli zachować się biernie, gdyż po co im... wtykać palce pomiędzy drzwi. A w końcu część służby w zakładach uniwersyteckich i prawie cały ogół urzędników raczej współczuł z młodzieżą, zwłaszcza tam, gdzie przeważały kobiety, a szczególnie panienki jako sekretarki, urzędniczki itd.631” Podobnego zdania na temat postawy większości swych kolegów byli profesorowie Czarnowski, Kotarbiński i Szymanowski632.

78. Policja rozpędza zamieszki studenckie na Krakowskim Przedmieściu za pomocą gazu łzawiącego i wody z motopompy, marzec 1931 r.

Także wiele innych faktów potwierdza, że kadra naukowo-dydaktyczna Uniwersytetu Warszawskiego – z pewnymi wyjątkami, o których będzie mowa dalej – zachowywała obojętność wobec losu Żydów i, nazywając rzeczy po imieniu, wyznawała w sporej części poglądy antysemickie, nawet jeśli w większości nie akceptowała brutalnych metod radykalnej prawicy. Przede wszystkim niekonsekwentnie i nieudolnie, a czasami nawet przyzwalająco zachowywały się względem rozruchów władze uczelni. Gdy w listopadzie 1931 r. narodowcy wywołali antyżydowskie zamieszki na Uniwersytecie i przyległych ulicach, zmartwieniem rektora Łukasiewicza, który sam nie zdołał opanować sytuacji na terenie głównego kampusu, było, aby „policja na ulicach używała wody oraz innych łagodnych środków podczas wyprawianych przez studentów ulicznych ekscesów”633. Kilka lat później, po najgwałtowniejszych w dwudziestoleciu międzywojennym zamieszkach na Uniwersytecie, które zakończyły się 25 XI 1937 r. odbiciem przez policję gmachu Auditorium Maximum z rąk okupujących go prawicowych bojówek, rektor Antoniewicz napisał w swym sprawozdaniu, iż brutalne zachowanie młodzieży akademickiej „powinno ustać raz na zawsze, gdyż walkę o słuszne postulaty można prowadzić tylko słusznymi i nienagannymi środkami”. Przytaczane przez niego w tym samym dokumencie dane pokazują, że sprawców przemocy potraktowano nad wyraz pobłażliwie. Wprawdzie aż 252 najbardziej aktywnych bojówkarzy stanęło przed specjalną komisją dyscyplinarną powołaną przez MWRiOP, ale wydawane przez nią wyroki były bardzo niskie; z Uniwersytetu trwale relegowano tylko nielicznych prowodyrów. Jeszcze łagodniej postąpiły władze uczelni: spośród 94 sprawców, którzy trafili przed sędziów uniwersyteckich ukarano tylko 22, kolejnym 18 zaś udzielono upomnień rektorskich. Antoniewicz nie omieszkał jednocześnie zaznaczyć, że w poprzednich latach wśród uczestników antypaństwowych wystąpień studenckich było aż 94% Żydów, czym mimochodem pośrednio uzasadniał prawicowe ekscesy zagrożeniem ze strony „żydokomuny”634. Z pełnym zrozumieniem „do poczynań na rzecz utrzymania narodowego stanu posiadania w stosunku do etnicznie obcej mniejszości narodowej – w państwie polskim w ogóle, a na uczelni w szczególności” podchodził również audytor, odpowiedzialny za przestrzeganie prawa na terenie Uniwersytetu, zachęcając jedynie młodzież do większej „przezorności w wyborze środków działania”635.

79. Studenckie akta osobowe Władysława Jamontta zaangażowanego w działalność radykalnej prawicy, z adnotacjami o prowadzonych przeciw niemu postępowaniach dyscyplinarnych

Z innych zachowanych świadectw wynika, że także inne postępowania w sprawie ekscesów antysemickich prowadzone były przez władze uniwersyteckie niemrawo lub stronniczo. (Podobnie zresztą nie spieszyły się z ich rozpatrywaniem sądy powszechne, przed którymi latem 1939 r. toczyło się wciąż 50 spraw studentów UW, w tym najstarsza sprzed 5 lat)636. Polska studentka Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego zeznająca przeciwko jednemu z prawicowych słuchaczy, Edmundowi Zadzierskiemu, który przemocą wyrzucił jej koleżankę-Żydówkę z audytorium, została potraktowana przez sędziego prof. pastora Karola Michejdę jak osoba niepoważna i niewiarygodna; audytor kilkakrotnie podnosił na nią głos, zarzucał kłamstwa, a jej zachowanie uznał za wyzywające. Do sprawcy zajścia odnosił się natomiast z kurtuazją, pozwalając mu np. bezkarnie insynuować, iż świadek jest komunistką637.

Przede wszystkim jednak ogromnej większości przypadków napaści na żydowskich studentów w ogóle na Uniwersytecie Warszawskim nie ścigano, mimo że były to często brutalne pobicia z użyciem kastetów, pałek i żyletek, kończące się hospitalizacją ofiar. Śledztw jednak nie podejmowano, zadawalając się zrzuceniem winy na „nieznanych sprawców”. Nie wdrożono też jakichkolwiek procedur, które zapewniłyby bezpieczeństwo potencjalnym ofiarom, jak chociażby wprowadzenie na teren kampusu posterunku policyjnego, co bezskutecznie postulował prof. Kotarbiński638. Rozwiązanie takie uznano za naruszające autonomię Uniwersytetu, ale było w tym wiele hipokryzji. „Nie lubiłem tego wyrazu «autonomia» – napisał później prof. Hirszfeld. „Kryła się za nim obłuda, zacofanie lub niedołęstwo. Autonomia powinna chronić indywidualność naukową badacza, a nie wybryki. Studenci biją na śmierć swoich kolegów, profesorowie demokraci są zmuszeni uciekać przez okno, ażeby ich rozwydrzona smarkateria nie pobiła, a rektorzy rozpływają się w przemówieniach swych nad kochaną młodzieżą i nie wpuszczają policji, która zrobiłaby porządek”639.

80. Karykatura wymierzona w rektora Włodzimierza Antoniewicza, rozpowszechniana na Uniwersytecie przez prawicę

Pobłażanie wybrykom radykalnej prawicy jaskrawo kontrastowało ze stanowczością, z jaką na Uniwersytecie Warszawskim ścigano wykroczenia spowodowane przez Żydów. Przekonała się o tym studentka Wydziału Prawa Cywja Asterblum, która w 1936 r. miała nazwać prawicowych bojówkarzy „polskim bydłem”. (Według jej własnej wersji, wyraziła się „Co za bydło”, a sama została pobita przez polskie koleżanki). Została za to natychmiast zawieszona przez rektora w prawach studenta, a następnie oskarżona przed sądem powszechnym o lżenie narodu polskiego i, po wydaniu prawomocnego wyroku (2 miesiące więzienia), pozbawiona przez uniwersytecką komisję dyscyplinarną prawa studiowania w jakiejkolwiek szkole wyższej640. Krytyków takiej polityki skutecznie kneblowano. Kiedy w październiku 1936 r. docent Wydziału Matematyczno-Przyrodniczego Aleksander Rajchman opublikował w prasie list otwarty zarzucający władzom UW świadome tolerowanie przemocy ze strony prawicy, został natychmiast zawieszony przez Senat Akademicki jako pracownik naukowy pod zarzutem, iż „wystąpieniem swym naraził powagę i dobro Uniwersytetu”. Wdrożono przeciw niemu postępowanie dyscyplinarne, a rektor Antoniewicz przesłuchiwał go niczym pospolitego przestępcę641.

W kontekście postawy władz Uniwersytetu Warszawskiego względem zajść antysemickich nie sposób też pominąć wprowadzenia na uczelni 5 X 1937 r. getta ławkowego. Słuchacze wyznania mojżeszowego mieli odtąd zasiadać w ławach nieparzystych, chrześcijanie – w parzystych. Zarządzenie nakazywało informowanie władz uczelni o przypadkach niestosowania się do obowiązującej odtąd na uczelni segregacji, a opornym groziło karami dyscyplinarnymi642. Decyzję o wprowadzeniu getta ławkowego podjął rektor Antoniewicz, działając w porozumieniu z władzami innych szkół wyższych i za przyzwoleniem MWRiOP. Uzasadniał ją koniecznością uspokojenia w ten sposób wrzenia panującego wśród studentów, a także „powszechnym pragnieniem studentów Polaków do siedzenia oddzielnie od studentów Żydów, którzy dobrowolnie na to nie chcieli się zgodzić”643.

81. Legitymacja studencka Idess (Izabeli) Bieżuńskiej na rok akademicki 1937/1938 z pieczątką „miejsce w ławkach nieparzystych”

Wprowadzenie getta ławkowego stanowiło w istocie definitywną kapitulację władz akademickich przed coraz radykalniejszymi i coraz bardziej pewnymi siebie organizacjami prawicy nacjonalistycznej, które już wcześniej próbowały przemocą zmusić studentów wyznania mojżeszowego do zasiadania w oddzielnych ławach644. Niezależnie od deklarowanych przez rektora intencji było ono równoznaczne z formalnym uznaniem przez Uniwersytet Warszawski antysemityzmu jako zasady obowiązującej w życiu społeczności akademickiej. Zarządzenie sankcjonowało prawnie segregację rasową, co stało w sprzeczności z konstytucją państwa. W wymiarze praktycznym pogarszało diametralnie położenie studentów pochodzenia mojżeszowego, których łatwo było zidentyfikować na podstawie wbijanych w indeksach stempli z napisem „Miejsce w ławkach nieparzystych”. Bojówkarze zajmujący się pilnowaniem „prawidłowego” zasiadania w salach mogli odtąd w majestacie prawa brutalnie wyrzucać z ławek słuchaczy o semickich rysach. Od jesieni 1938 r. również władze uczelni zacz egzekwować przestrzeganie podziału na ławki parzyste i nieparzyste, m.in. zawieszając w prawach studenckich Żydów odmawiających zasiadania na wyznaczonych im miejscach645.

O ile pobłażliwą postawę władz uniwersyteckich wobec awanturujących się studentów tłumaczyć można by jeszcze nieudolnością, zamiarem wyciszenia rozruchów za wszelką cenę albo fałszywie pojmowaną troską o dobre imię uczelni, o tyle względy takie nie krępowały poszczególnych wykładowców, którzy mogli na różne sposoby przeciwstawiać się antysemityzmowi. Zdarzało się to dość rzadko, bywało jednak skuteczne. Profesor Hirszfeld wspomina na przykład, iż odmówił podporządkowaniu się zarządzeniu o wprowadzenia getta ławkowego. „Pamiętam, jak przyszedł do mnie starosta farmaceutów i zapytał, czy będą wprowadzone oddzielne ławki dla Żydów. Odpowiedziałem, że nie, że nie zastosuję się do zarządzenia rektora i że wysunięcie tej sprawy zrobiłoby mi przykrość. «Rozumiem, panie profesorze, za chwilę to załatwię». I więcej nie było o tym mowy”646. Brak jest także jakichkolwiek świadectw, aby do antyżydowskich awantur dochodziło w Zakładzie Fizyki Doświadczalnej, kierowanym przez prof. Pieńkowskiego. „Postawa ludzi nadających ton Hożej po prostu je odrzucała” – podsumował krótko jeden z ówczesnych studentów647.

Przeciwko gettu ławkowemu najbardziej stanowczo występowano na Wydziale Humanistycznym. Jego wprowadzeniu sprzeciwiali się publicznie m.in. profesorowie Kotarbiński, Czarnowski, Stanisław Arnold, Handelsman i doc. Maria Ossowska, a Rada Wydziału zwróciła się do rektora Antoniewicza z rezolucją potępiającą dyskryminację Żydów jako niemoralną i sprzeczną z konstytucją648. Wzbierającej fali szowinizmu oparło się środowisko Instytutu Historycznego649. Również psycholog Stefan Baley oświadczył studentowi, który domagał się, by Żydzi siedzieli osobno, „bo to jest gorsza rasa”: „Proszę pana, niech pan opuści salę. Uprzedzam, że u mnie pan magisterium nie zrobi, niech się pan gdzie indziej zapisze”650. Wszystkie powyższe przypadki nie oznaczały rzecz jasna pełnej jednomyślności Wydziału Humanistycznego wobec antysemityzmu. W grudniu 1938 r. jego rada z trudem i dopiero po długiej debacie przyjęła rezolucję potępiającą kolejną falę antyżydowskich ekscesów na uczelni. Jeden z dyskutantów sprzeciwiał się np. określeniu ich epitetem „opłakane”, retorycznie dociekając: „Czy kto nad nimi płakał?”651.

82. Rektor Mieczysław Michałowicz przemawia podczas pogrzebu ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego Sławomira Czerwińskiego, 7 VIII 1931 r.

Na Wydziale Lekarskim stanowczo protestował przeciw gettu ławkowemu prof. Mieczysław Michałowicz, zabierając w tej sprawie głos również jako senator Rzeczpospolitej. Solidaryzowali się z nim profesorowie Szymanowski i Franciszek Venulet652. W grudniu 1937 r. pod listem otwartym przeciwko wprowadzenia getta podpisało się 20 profesorów i 6 docentów Uniwersytetu Warszawskiego653. Biorąc pod uwagę, iż w tym czasie na uczelni pracowało 312 samodzielnych pracowników naukowych, była to jednak zdecydowana mniejszość.

Wykładowców, którzy zdecydowali się w tej sprawie zabrać głos publicznie, regularnie napadała prawicowa prasa studencka, wymyślając im od masonów i szabesgojów654. Pod ich adresem, a także ku przestrodze tym, którzy zechcieliby się do nich przyłączyć, formułowano niedwuznaczne pogróżki: „Wyraźnie trzeba stwierdzić, że podobne wystąpienia [...] nie mogą się powtórzyć. Albo ci panowie będą profesorami, będą służyć nauce polskiej, albo niech już dziś zrezygnują i inaczej zabezpieczą swój byt materialny, np. przez wyjazd do czerwonej Hiszpanii lub Tel Avivu, gdzie chętnie przez Żydów zostaną przyjęci”. Tej i podobnym jej publikacjom towarzyszyły listy pracowników naukowych UW, których żydowskie korzenie ujawniano bądź insynuowano. (W ich układaniu pomagali ponoć niektórzy profesorowie-Polacy)655.

Żadne przykrości nie spotykały natomiast tych wykładowców, którzy nie kryli swej niechęci do Żydów, ani poparcia dla ich dyskryminacji. Po wprowadzeniu na Uniwersytecie w październiku 1937 r. getta ławkowego szerokim echem odbiła się zwłaszcza postawa ówczesnego dziekana Wydziału Prawa, znanego polityka narodowej demokracji Romana Rybarskiego, który odmówił zaliczenia swego wykładu żydowskim studentom, słuchającym go na stojąco w proteście przeciw decyzji rektora. Sprawa oparła się o Ministerstwo, które nakazało wszczęcie przeciw profesorowi postępowania dyscyplinarnego. Rybarski wytłumaczył się jednak, iż protestujący nie uczęszczali wystarczająco regularnie na jego wykład i w geście dobrej woli zaproponował udzielenie im zaliczenia po przedłożeniu dodatkowego referatu, co rektor Antoniewicz uznał za w pełni satysfakcjonujące656. Zadowolenia z wprowadzenia getta nie ukrywali też inni wykładowcy657. Jeden z nich umówił się ponoć nawet z oenerowcami, iż spóźni się na wykład o 15 minut, aby mogli oni w tym czasie oczyścić salę z Żydów658. Sam rektor Antoniewicz nie zaliczał się bynajmniej do zwolenników endecji, a jedynie był zręcznym konformistą, płynącym z głównym nurtem polityki. Wręczając tego samego roku doktoraty honoris causa ministrowi Beckowi i marszałkowi Śmigłemu-Rydzowi, będące wyrazem uznania za ich rolę w odebraniu Czechosłowacji Zaolzia, zakończył przemówienie nie tylko gromkim „Maszerować!”, ale również apelem do polskiej młodzieży, „by pracowała pilniej, albowiem na uniwersytet wstępuje dziesięć procent Żydów, a kończy go dwadzieścia pięć procent”. Zostało to nie bez słuszności odebrane przez część słuchaczy jako wypowiedź o wyraźnym podtekście antysemickim659.

83. Uroczystość nadania doktoratów honoris causa marsz. Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi (po prawej) i ministrowi Józefowi Beckowi podczas inauguracji roku akademickiego 1938/1939.

Obok niezaliczenia wykładu przez prof. Rybarskiego przeciwnikom getta ławkowego najgłośniejszym przypadkiem dyskryminacji słuchaczy wyznania mojżeszowego na Uniwersytecie Warszawskim była tzw. sprawa zwłok żydowskich. Spowodowało ją niewywiązywanie się przez kahały z obowiązku dostarczania odpowiedniej liczby trupów do zajęć prosektoryjnych na Wydziale Lekarskim, w efekcie czego w listopadzie 1926 r. kierownik Zakładu Anatomii Prawidłowej prof. Edward Loth odmówił udostępnienia preparatów studentom pierwszego roku wyznania mojżeszowego. (Wychodził z kuriozalnego dziś założenia, usankcjonowanego wkrótce potem decyzją Senatu UW, że studenci Żydzi mogą ćwiczyć wyłącznie na zwłokach osób własnej narodowości, których pozyskiwanie napotykało jednak, z przyczyn religijnych, na poważne przeszkody). Skarga Żydowskiego Stowarzyszenia Medyków na postępowanie wykładowcy została uznana przez niego za kłamliwą, czego nie potwierdziło jednak postępowanie wyjaśniające, prowadzone przez specjalnie powołaną komisję Rady Wydziału. Loth uparcie nie przyjmował do wiadomości jej kolejnych uchwał, w których komisja żądała natychmiastowego umożliwienia pracy w prosektorium studentom obu wyznań. Domagał się natomiast wytoczenia skarżącym go Żydom spraw dyscyplinarnych. Zatarg trwał przez kilka tygodni i został zażegnany dopiero dzięki pojednawczej postawie dziekana Jerzego Modrakowskiego i innych członków komisji. Awantura zakrawała na czarną komedię, w której z dokładnością do ¼ części ludzkiego ciała przeliczano korpusy, głowy, kończyny oraz zwłoki noworodków, ale jej istota dotyczyła bardzo poważnej, choć niewyartykułowanej na razie otwarcie przez żadną ze stron kwestii, czy studentom żydowskim przysługują takie same prawa jak chrześcijańskim660.

Zwycięstwo przeciwników jawnej dyskryminacji w tej konkretnej sprawie nie przesądzało niestety ani późniejszej postawy innych wykładowców, ani polityki całego Wydziału Lekarskiego. Awantury w prosektoriach powtarzały się w następnych latach, a ich polityczny charakter stał się aż nadto oczywisty. Pojawiające się przy takich okazjach ulotki przedstawiały sprawę zwłok żydowskich jako „zniewagę wszystkich akademików Polaków” i zapowiadały „nasze z Żydami porachunki”661. W tych okolicznościach w listopadzie 1931 r. ówczesny dziekan wydziału prof. Ludwik Paszkiewicz uległ żądaniom prawicy, nakazując, aby żydowskim studentom udostępniać tylko zwłoki ich współwyznawców662.

84. Profesor Edward Loth z Wydziału Lekarskiego w karykaturze 85. Karykatura profesora Jerzego Modrakowskiego z Wydziału Lekarskiego

Profesor Loth jesienią 1932 r., celowo zignorował polecenie dziekana, aby nie wpuszczać na teren swego zakładu podejrzanych osobników niebędących studentami medycyny, czym wydatnie ułatwił prawicowym bojówkarzom wszczęcie rozruchów w gmachu Collegium Anatomicum663. Ow wybitny chirurg, ulubieniec polskich studentów, szczery patriota, oficer II Brygady Legionów, bohater wojny polsko-bolszewickiej, a później także Polski podziemnej, odznaczony krzyżem Virtuti Militari i czterokrotnie Krzyżem Walecznych, nie zaliczał się wcale do zwolenników radykalnej prawicy. Jego antysemityzm miał, można by rzec, charakter autonomiczny i wynikał zapewne z rasistowskiego światopoglądu – Loth był jednym z czołowych propagatorów eugeniki w ówczesnej Polsce664.

Co charakterystyczne, większość profesorów unikała jednak otwartego wyrażania poparcia dla getta ławkowego i publicznego atakowania Żydów665. Antysemityzm wśród kadry naukowej Uniwersytetu był przeważnie maskowany hipokryzją, jak to bywa pomiędzy ludźmi kulturalnymi. Jeden z krytyków getta ławkowego, prof. Manfred Kridl z Uniwersytetu Stefana Batorego (wcześniej pracujący na UW), nazwał go antysemityzmem „etycznym”: „Antysemita «etyczny» sam nie bije Żydów, ani nie rozbija sklepów żydowskich, ale rzadko kiedy zdobędzie się na potępienie takich czynów, boi się opinii kumoszek i pałkarzy, więc zawsze stara się znaleźć jakieś okoliczności łagodzące, jakieś usprawiedliwienie, boleje, roztkliwia się, może nawet prawić morały, ale w rezultacie rozkłada ręce i biernie przygląda się widowisku. Umie w przedziwny sposób łączyć kulturę osobistą i humanitaryzm w ogóle z pogardą dla Żydów [...]”666.

Antysemityzm był więc wśród kadry naukowej UW z jednej strony zjawiskiem dość częstym, z drugiej – nie tak powszechnym, ostentacyjnym i agresywnym, jak w przypadku studentów. Niektórzy naukowcy nie obnosili się w ogóle ze swoimi poglądami, jak wyrafinowany intelektualista Wacław Borowy, któremu dopiero w dziennikach zdarza się tu i ówdzie ujawnić antysemickie uprzedzenia („spacer po zażydzonych ulicach tej uroczo położonej miejscowości”, „Prawie same Żydy. Z rzadka zobaczysz twarz polską. [...] Wśród kup śmieci – cheder: grzeczne małe Żydki...”, „.wstępujemy na obiad do fantastycznego «Zawiercia», wspaniale urządzonego i zaludnionego obskurnymi Żydami”). Ten sam Borowy daje jednak w innym miejscu wyraz swemu niesmakowi, komentując antyżydowskie ekscesy przechodniów po rozruchach studenckich na Uniwersytecie w listopadzie 1938 r.: „Wyszedłszy wieczorem na przechadzkę, widzę na Marszałkowskiej coś, czego mi się jeszcze widzieć nie zdarzyło. Idzie jakiś jegomość przyzwoicie (choć trochę dziwacznie) ubrany i pluje przed każdym spotkanym Żydem, a do tych, którzy go mijają, przegaduje najgorszymi wyzwiskami. Strasznieśmy zdziczeli”667. Najwyraźniej nawet osobom niewolnym od antysemickich uprzedzeń pewne zachowania nie mieściły się jednak w głowie. Niewykluczone przy tym, że ta sama „potęga smaku”, która nie pozwalała zaakceptować brutalnych form antysemityzmu, powodowała lepiej lub gorzej skrywaną niechęć do Żydów – zwłaszcza tych słabo zasymilowanych, drażniących akademicką elitę ostentacyjną innością, niepoprawną polszczyzną, hałaśliwym zachowaniem, zacofaniem itp. Czy postawę taką można nazwać antysemityzmem? Małgorzata Szpakowska w pracy poświęconej „Wiadomościom Literackim” zwraca uwagę, że podzielała ją często również zasymilowana inteligencja pochodzenia żydowskiego, np. Antoni Słonimski, który potrafił pisać o „chałaciarskim smrodzie” i brutalnie wykpiwać żydowski przesąd i obskurantyzm. „Z dzisiejszej perspektywy nie brzmi to dobrze” – podsumowuje badaczka, podkreślając jednocześnie, iż po Zagładzie stosunek do szeroko rozumianej kultury żydowskiej zmienił się diametralnie, ulegając daleko idącej idealizacji i sentymentalizacji668. Także tę okoliczność należy, jak sądzę, uwzględnić analizując postawy pracowników naukowych Uniwersytetu, które bywały niekiedy złożone i niejednoznaczne: niechętne Żydom, a zarazem odległe od wojującego antysemityzmu.

Bardzo trudno jest orzec, czy poza sytuacjami kryzysowymi, do jakich niewątpliwie zaliczały się awantury w prosektoriach i dotyczące ustanowienia getta ławkowego, antysemityzm wykładowców przejawiał się na co dzień wyraźnie niesprawiedliwym ocenianiem studentów wyznania mojżeszowego, otwartym szykanowaniem ich albo utrudnianiem im nauki w inny sposób. Z pojedynczych wspomnień polskich możemy się dowiedzieć, iż nawet profesorowie znani z niechęci do Żydów starali się obiektywnie egzekwować ich wiedzę. Przykładem miał być Rybarski, który według relacji jednego z prawników oblał zarówno dwóch chaotycznie odpowiadających Żydów, jak i członków ONR, którzy „licząc na prawicowe nastawienie Profesora, żywili nadzieję, że znaczki organizacji (mieczyki Chrobrego) skompensują niedostatek wiadomości”669. Trudno to potwierdzić, gdyż nie dysponujemy wynikami z egzaminów, uwzględniającymi wyznanie zdających, ale wydaje się, że etos nauczyciela akademickiego mógł brać w niektórych przypadkach górę nad antysemityzmem. Z drugiej strony, nieobecność wzmianek o dyskryminacji studentów żydowskich nie przesądza sprawy i może wynikać z niepełnego charakteru materiału źródłowego, który w przypadku słuchaczy wyznania mojżeszowego niemal nie istnieje.

Brak jest także relacji dokumentujących, aby antysemityzm był przyczyną otwartych konfliktów w łonie kadry naukowej Uniwersytetu Warszawskiego. Być może, mimo powszechności uprzedzeń wobec Żydów, obowiązujące na uczelni normy środowiskowe nie pozwalały, aby dawać temu otwarcie wyraz w stosunkach służbowych i towarzyskich. Jak dowodzą cytowane już przeze mnie wcześniej wspomnienia doc. Michalskiego, z pewnością interesowano się, kto ma żydowskie pochodzenie, lecz nie natrafiłem na relacje, aby kogoś z tego powodu obrażano lub dyskryminowano. Napaść studentów na prof. Handelsmana, niezależnie od przeważających wśród profesury sympatii narodowych, spotkała się z niemal jednomyślnym potępieniem, co pozwala sądzić, iż solidarność zawodowa była silniejsza niż niechęć wobec kolegów pochodzenia żydowskiego.

Inną sprawą pozostaje, czy Żydzi mieli takie same szanse jak Polacy, by w ogóle rozpocząć pracę na Uniwersytecie. Jak już zostało powiedziane w rozdziale poświęconym kadrze naukowo-dydaktycznej, według rozpowszechnianych przez radykalną prawicę materiałów, pod koniec lat 30. miało pracować na uczelni ok. 60 osób pochodzenia żydowskiego. Liczba ta była niemal na pewno zawyżona. Przyjmując jednak nawet, iż byłyby to dane wiarygodne, oznaczałyby one, że osoby pochodzenia żydowskiego stanowiły na Uniwersytecie Warszawskim ok. 10% pracowników naukowych, czyli mniej więcej tyle, ile wynosił odsetek Żydów w skali państwa i znacznie mniej niż ich odsetek wśród ogółu inteligencji kraju. Innymi słowy, wbrew temu, co uparcie powtarzała propaganda endecka, pisząca o „zażydzeniu” uczelni, osoby pochodzenia żydowskiego były na Uniwersytecie angażowane rzadziej niż wynikałoby to z potencjału intelektualnego tej grupy ludności. Aleksander Hertz wspomina w tym kontekście bezskuteczne próby zatrudnienia się na uczelni w latach 30. przez Rafała Blutha, katolickiego publicysty, konwertyty z judaizmu. „Nazwisko Rafała, jego pochodzenie i wygląd w żadnym wypadku nie były w Polsce okolicznościami ułatwiającymi karierę naukową” – twierdzi670.

Diagnozę tę potwierdza opisana w jednym z wcześniejszych rozdziałów próba przyznania w 1919 r. katedry Szymonowi Askenazemu na Wydziale Prawa, którą zablokowali przeważający wśród tamtejszej profesury sympatycy prawicy nacjonalistycznej. U podłoża ich postawy leżało niewątpliwie pochodzenie Askenazego, choć w tym przypadku najprawdopodobniej nałożyło się na nią rozpowszechnione przekonanie o jego związkach z masonerią, które próbował, z odwrotnym oczywiście efektem, dementować. Endecki publicysta Adolf Nowaczyński ukuł mu nawet przezwisko „Aszkemason Szymonazy”671.

Ocena polityki zatrudnienia wobec Żydów wykracza oczywiście poza problematykę stricte uniwersytecką i wymaga dopiero szczegółowego zbadania, gdyż wpływ na decyzje uczelni miało także MWRiOP. W każdym razie, wraz z nasilaniem się antysemickich ekscesów w drugiej połowie lat 30. również wśród pracowników naukowych UW pochodzenia żydowskiego narastały obawy o własną przyszłość. „Zobaczymy zapewne i «oczyszczanie» ciała profesorskiego” – ostrzegał w liście do „Naszego Przeglądu” w listopadzie 1937 r. doc. Rajchman672. Nie były one bezpodstawne. Żądanie usunięcia z uczelni wykładowców pochodzenia żydowskiego stopniowo przesączało się z pisemek radykalnej prawicy do programów innych grup interesów. W lutym 1939 r. paragraf aryjski uchwaliło Zrzeszenie Asystentów UJP, zwracając się jednocześnie do rektora „o nieprzyjmowanie na stanowiska profesorów, docentów, adiunktów i asystentów osób pochodzenia żydowskiego”673.

Chociaż antysemityzm kadry naukowej UW nie przybierał form bardzo drastycznych, nie należy lekceważyć jego negatywnego wpływu na kulturę polityczną uczelni. Tolerowanie przez władze rektorskie i sporą część profesury ekscesów antyżydowskich, a także odnoszenie się ze zrozumieniem do „słusznych postulatów” polskiej młodzieży, umacniało radykalną prawicę w przekonaniu, iż racja znajduje się po jej stronie, a przede wszystkim zapewniało jej niemal całkowitą bezkarność. Efektem była postępująca radykalizacja tendencji antysemickich na Uniwersytecie, którą trafnie przewidział na początku lat 30. Żongołłowicz. Nieliczne kontr przykłady dowodzą, że mogło stać się inaczej, gdyby profesorowie częściej potępiali antysemityzm i próbowali zaszczepić wśród polskich studentów tolerancję i „parę nadrzędnych wartości humanizmu”, które, jak wspominał po latach Aleksander Gieysztor, w dużym stopniu uodporniły środowisko historyczne na tę dolegliwość674. Jego nieco starszy kolega z seminarium Handelsmana, Tadeusz Manteuffel opisuje na przykładzie własnej ewolucji poglądów, jak wielką pozytywną rolę w kształtowaniu studenckich postaw mogli odegrać wykładowcy: „[...] Ulegałem wpływom nacjonalizmu. Te zręby światopoglądowe pod wpływem przeżywanej rzeczywistości zaczynały się jednak kruszyć. [...] Wpłynęły na to zarówno kontakty z kolegami pochodzenia semickiego, jak z prof. Handelsmanem”675.

Antysemityzm dużej części kadry naukowej i większości polskich słuchaczy Uniwersytetu Warszawskiego tworzył sprzyjający klimat dla antyżydowskich ekscesów, które wszczynała na uczelni prawica nacjonalistyczna. Sami sprawcy, jak dostrzegali niektórzy obserwatorzy, po prostu wykorzystywali tę okoliczność, dążąc przy okazji rozprawy z Żydami do destabilizacji sytuacji w kraju. „Endecja zrozumiała, że hasła antysemickie nadawały się w roli środka do opanowania tłumów i rozkołysania namiętności, młodzież zaś akademicka miała spełnić rolę przedniego zastępu w tym uderzeniu na rząd hasłami przeciw Żydom” – uważał Ludwik Krzywicki676. Nie oznacza to oczywiście, iż działająca na Uniwersytecie prawica nie była antysemicka, a jedynie wyczulona na problemy wynikające z dużego odsetka Żydów w państwie, jak sugerują dziś niektórzy jej apologeci677. Niewątpliwie podzielała ona antyżydowskie uprzedzenia, którym hołdowała większość studentów, a niektórzy jej przedstawiciele owładnięci byli wręcz obsesyjną nienawiścią do Żydów (casus Alfreda Łaszowskiego). Decyzje podejmowane przez jej przywódców miały jednak charakter przemyślanej strategii, której ostatecznym celem było przejęcie władzy w Polsce i urzeczywistnienie własnych koncepcji politycznych i ustrojowych. Żydzi padliby z pewnością w pierwszej kolejności ich ofiarą, ale pogromy nie stanowiły dla nacjonalistycznej prawicy celu samego w sobie. Według relacji Władysława Jana Grabskiego, związanego w latach 30. z ONR, nawet przywódca „Falangi” Bolesław Piasecki traktował hasła antysemickie czysto instrumentalnie, „miał opinię człowieka pozbawionego zupełnie emocji w tym kierunku”. Jan Józef Lipski, który zasłyszał tę wypowiedź i przeanalizował publicystykę ONR, stawia w związku z tym diagnozę, iż antysemityzm był „świadomie, z premedytacją – zarówno poglądem, programem jak i socjotechniką, połączoną z programowym stosowaniem obfitego repertuaru brutalnych metod”678. Pogląd ten można, jak przypuszczam, rozciągnąć na zdecydowaną większość działających na uczelni ugrupowań nacjonalistycznych.

86. Bolesław Piasecki (w tle) przemawia na zebraniu Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga”, Warszawa 28 XI 1937 r.

Uniwersytet Warszawski, gdzie podobnie zresztą jak na innych wyższych uczelniach panował antysemityzm, miał przy tym jeszcze inne zalety z punktu widzenia tej cynicznej strategii. Żydzi znajdowali się w mniejszości, byli przeciwnikiem łatwo rozpoznawalnym i niemal zupełnie bezbronnym, a konieczność respektowania przez policję państwową eksterytorialności uczelni zapewniała na ogół sprawcom całkowitą bezkarność. Jak zauważa jeden z historyków przedwojennej społeczności żydowskiej, „napadano więc na Bogu ducha winnych Żydów, zahukanych i najsłabszych. Natomiast bano się zaczepiać silnych tragarzy i bojówkarzy żydowskich organizacji socjalistycznych”679.

Nie ulega wątpliwości, że antysemityzm był bardzo skutecznym instrumentem eskalowania napięć na Uniwersytecie Warszawskim i w innych szkołach wyższych. Świadczy o tym chociażby porównanie liczebności działających na terenie uczelni prawicowych ugrupowań radykalnych, która w latach 30. nie przekraczała 2% ogółu słuchaczy, z rozmiarami rozruchów, przyciągających setki, jeśli nie tysiące studentów680. Z pewnością nie wszyscy ich uczestnicy brali czynny udział w napaściach na żydowskich kolegów, ale tłum zapewniał wsparcie moralne i poczucie przewagi liczebnej tym, którzy dopuszczali się bezpośrednich aktów przemocy. Jak się wydaje, granica między sprawcą a bystanderem była zresztą bardzo często płynna: skandowanie antysemickich haseł, kolportowanie wydawnictw, okazywanie Żydom pogardy, a nawet sama obecność na nielegalnych manifestacjach stanowiły formę współuczestnictwa w ekscesach i łatwo mogły przerodzić się w bardziej aktywny współudział w postaci blokowania bramy Uniwersytetu, osaczania żydowskich studentów itp.

Było znanym faktem, że przywódcy prawicy nacjonalistycznej unikali stawania w pierwszym szeregu demonstrantów, obawiając się zapewne ewentualnych represji ze strony władz państwowych. Prowodyrzy, jak Słomiński, Kurcjusz na ulice nie wychodzą, lecz kierują ruchawką z domów u telefonów, zaś sztab główny – Dmowski, Stroński, Rybarski itd. nie dają się ująć” – zanotował w 1932 r. Żongołłowicz681. Rolę oddziałów uderzeniowych pełniły natomiast podczas ekscesów dobrze zorganizowane i zaprawione w ulicznych starciach bojówki, składające się częściowo ze studentów UW, a częściowo rekrutowane za pieniądze poza uczelnią z różnorakich mętów społecznych. Ich członkowie stanowili, według relacji Wasiutyńskiego, „element odważny, nic nie mający do stracenia i mało zainteresowany ideologią, poza tym, że nie lubił Żydów i policji”682. Antysemickie zamieszki zapewniały im sposobność, aby rozrabiać na ulicach, podobnie jak dzisiaj czynią to pseudokibice i inni „zadymiarze” przy okazji imprez sportowych i uroczystości publicznych.

Rekrutów dostarczały bojówkom młode roczniki studentów, wyjątkowo liczne zwłaszcza na Wydziale Prawa683. Chociaż w ówczesnej prasie lewicowej pojawiały się głosy, iż zamieszki antyżydowskie były dziełem „paniczyków” – młodzieży z zamożnych domów, która szukała w ten sposób rozrywki, albo celowo wręcz odwracała uwagę klas upośledzonych od prawdziwych problemów społecznych684, sytuacja była najpewniej bardziej złożona. Uprawniona wydaje się hipoteza, iż wśród demonstrujących znajdowało się sporo studentów wywodzących się ze zubożałej inteligencji i „właścicieli mniejszych”, często z prowincji, którzy Żydów uważali za groźną konkurencję i przyczynę pauperyzacji swych rodzin, szczególnie w dobie wielkiego kryzysu gospodarczego. Niektórzy z nich już podczas nauki w gimnazjach znaleźli się w kręgu oddziaływania ideologii endeckiej. Przykładem może być wspominany już wcześniej przeze mnie Jan Barański, wywodzący się z niezbyt zamożnej chłopskiej rodziny spod Częstochowy, który wyróżniał się podczas studiów aktywnością w organizowaniu antyżydowskich ekscesów685. Niezależnie od motywacji społecznych i światopoglądowych, rozruchy stanowiły dla młodych ludzi, na ogół niemających wcześniej żadnej styczności z wielkim światem, niewątpliwą atrakcję: znajdowali się nagle w centrum ogólnokrajowych wydarzeń politycznych, walcząc, jak wierzyli, po słusznej stronie w obronie polskości.

Analizując przyczyny panujących na uczelni nastrojów antysemickich należy zwrócić uwagę również na bardzo silnie rozpowszechniony wśród studentów Uniwersytetu mit „żydokomuny”. Był on propagowany m.in. przez działaczy Bratniej Pomocy, którzy przedstawiali żydowskich słuchaczy uczelni jako wrogów niepodległości i zwolenników utworzenia polskiej republiki rad, strasząc „olbrzymim niebezpieczeństwem grożącym ze strony żydowstwa Polsce” w postaci „dążeń żydów do zrealizowania idei swego państwa na terytorjum pasa idącego od morza Bałtyckiego po Czarne, obejmującego Polskę i Ukrainę, (bez Poznańskiego i Pomorza)”. Jednocześnie Żydzi stanowić mieli „czynnik niesłychanego rozkładu kultury, etyki i moralności życia polskiego, w sposób coraz bardziej arogancki – dążąc do opanowania całkowicie tego życia”686. Nawet po wojnie, gdy jawne manifestowanie antysemityzmu stało się niepoprawne politycznie, niektórzy uczestnicy antyżydowskich zamieszek pisali wciąż bez skrępowania o działającej w latach 30. na Uniwersytecie „żydokomunie”, na potwierdzenie słuszności swych postaw przytaczając nowe argumenty w postaci „Światły, Borejszy, Minca, Bermana, Modzelewskiego i wielu innych”, którzy „prześladowali Naród Polski, nie wyłączając rasistowskich mordów, w stylu Hitlera”687.

Utożsamianie Żydów z bolszewizmem – na Uniwersytecie podobnie jak w całym społeczeństwie – miało źródło w nadreprezentacji osób tej narodowości w ruchu komunistycznym. Była ona faktem także w działającym w warszawskim środowisku akademickim ZNMS „Życie”, w którym młodzież pochodzenia żydowskiego stanowiła ok. 75% członków. Wśród ówczesnych studentów UW znajdowali się m.in. przyszli prominentni działacze komunistyczni tej narodowości Jakub Berman i Jacek Różański czy stalinowska prokurator Helena Wolińska, których postaci do dziś przywoływane są na potwierdzenie tezy o istnieniu „żydokomuny”. (W aktach uniwersyteckich brak jest nota bene śladów, by w czasie studiów otwarcie manifestowali swe poglądy)688. Wbrew temu, co insynuowała prawica, nie oznaczało to jednakże, iż wszyscy studenci-Żydzi sympatyzowali z komunizmem. Według szacunków z końca lat 30., w ruchu komunistycznym działało ok. 400 słuchaczy wszystkich wyższych uczelni w stolicy, w tym najwięcej właśnie na Uniwersytecie689. Komunistów żydowskiego pochodzenia mogło zatem studiować na UW nie więcej niż 150–200, co odpowiadało 10–15% ogółu żydowskich studentów w tamtym czasie. Pozostali byli w większości zwolennikami syjonizmu, wobec którego komuniści zachowywali wrogość690. Nie każdy Żyd był więc komunistą, ani nie każdy komunista Żydem. Tych, którzy byli i jednymi, i drugimi, można było jednak spotkać na uczelni wystarczająco często, aby zapewnić propagandzie antysemickiej pretekst do piętnowania ogółu Żydów jako bolszewików i wrogów niepodległości. Stereotyp taki miał wielką siłę oddziaływania ze względu na patriotyczne nastroje większości studentów.

Od początku lat 30. aż do wybuchu wojny, poza rokiem akademickim 1934/1935, który wyjątkowo upłynął niemal bez zakłóceń porządku, zamieszki na Uniwersytecie Warszawskim miały najczęściej bardzo podobny scenariusz. Do największych dochodziło na jesieni, a istotną rolę w ich eskalowaniu odgrywały celebrowane przez narodowców uroczystości ku pamięci studenta Stanisława Wacławskiego, który zginął 10 XI 1931 r. w Wilnie, obrzucając się kamieniami ze studentami żydowskimi. (Rok później panteon prawicy akademickiej powiększył się o studenta Grotowskiego ze Lwowa, był on jednak nieco gorszym kandydatem na męczennika ruchu studenckiego, gdyż został zabity przez żydowskiego sutenera w domu publicznym, w efekcie kłótni o prostytutkę)691.

Rozruchy wybuchały na ogół albo bezpośrednio po mszy świętej w intencji Wacławskiego odprawianej w kościele św. Anny przy Krakowskim Przedmieściu, albo po wykładach dla pierwszego i drugiego roku prawa prowadzonych w sali pobliskiego kina Urania przez prof. Jarrę, nazywanego ponoć z racji takiej prawidłowości „katalizatorem”, mimo iż odżegnywał się od antysemickich intencji692. Miejsce i czas rozpoczęcia ekscesów nie były przypadkowe. Początek roku akademickiego gwarantował wysoką frekwencję uczestników (później, jak pamiętamy, studenci masowo opuszczali wykłady), a msza lub popularny wykład ułatwiały zgromadzenie dużej liczby słuchaczy w centralnej części miasta. Wkrótce potem tłum studentów ruszał w kierunku głównego kampusu, gdzie pod hasłami walki o polskość Uniwersytetu, z okrzykami „Bić Żydów!”, zrywano wykłady i rozpoczynano polowanie na osoby o semickich rysach twarzy, demokratów i komunistów, bijąc i wyrzucając złapanych z terenu uczelni. Zamieszki rozprzestrzeniały się niekiedy również na okolice UW i na jego budynki położone w innych częściach Warszawy, np. Collegium Anatomicum, jak również na domy studenckie i Politechnikę. Trwały zazwyczaj nie dłużej niż dzień lub dwa, gdyż władze rektorskie lub państwowe szybko zawieszały aż do odwołania zajęcia dydaktyczne. W roku akademickim 1936/1937 spowodowane w ten sposób przerwy w nauce trwały aż 4 tygodnie693.

87. Studenci UW czytający przy bramie głównej ogłoszenie o zamknięciu uczelni w związku z rozruchami antysemickimi, marzec 1934 r.

Oprócz tych ponurych rokrocznych juwenaliów, na Uniwersytecie Warszawskim w latach 30. dochodziło również do ekscesów mających inne przyczyny bezpośrednie niż walka z Żydami. W listopadzie 1936 r. zostały one wywołane konfliktem wewnętrznym w szeregach prawicy na tle rysującego się zbliżenia z rządzącą sanacją i przerodziły się, o czym już pisałem wcześniej, w kilkudniową okupację kampusu, zakończoną dopiero szturmem wezwanej przez rektora policji na budynek Auditorium Maximum694. W jej trakcie prawicowi studenci zabarykadowali się na pierwszym piętrze tego gmachu, uprzednio zamykając w piwnicy kobiety i mniej pewnych uczestników blokady; siły porządkowe zmuszone były użyć armatek wodnych. Z kolei w roku akademickim 1932/1933 prawica akademicka organizowała demonstracje przeciwko przygotowywanej przez MWRiOP nowej ustawie o szkolnictwie wyższym (tzw. reformie jędrzejowiczowskiej) i związanym z nią podwyżkom czesnego. Nieodmiennie jednak rozruchom towarzyszyły hasła antysemickie i akty przemocy wobec studentów wyznania mojżeszowego. Od jesieni 1936 r. do napaści na Żydów dochodziło zresztą właściwie przez cały rok akademicki, bez specjalnych okazji695.

Z przedstawionych powyżej faktów wynika dość oczywista konkluzja, iż obok antysemityzmu bardzo istotny rys kultury politycznej Uniwersytetu Warszawskiego stanowiła skłonność do przemocy lub – w przypadku władz rektorskich, kadry naukowo-dydaktycznej i biernej części studentów – do tolerowania przemocy. Mowa jest nie o nagminnej skądinąd przemocy werbalnej czy sztubackich przepychankach, lecz o bardzo brutalnych pobiciach, do których dochodziło w biały dzień, w gmachach uczelni lub na jej głównym kampusie. Jak zostało wspomniane, prawicowe bojówki posługiwały się kamieniami, kastetami, nożami i osadzonymi na kijach żyletkami, a wspomagający je studenci laskami, które z tej racji nazywano „wiecówkami”. (Pojawienie się sprzedawców lasek w pobliżu Uniwersytetu zapowiadało nieuchronne nadejście antyżydowskich ekscesów)696. Schwytanych Żydów i przeciwników politycznych oenerowcy przepuszczali niekiedy przez szpaler uzbrojonych w pałki oprawców, czym antycypowali słynne później w czasach komunistycznych „ścieżki zdrowia”697. Jesienią 1938 r. w gmachu chemii zrzucono człowieka ze schodów łamiąc mu nogę. (Polscy studenci będący świadkami, gdy wynoszono go jęczącego, śmiali się)698. Kazimierz Brandys, który podczas studiów działał w lewicowym Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, wspomina: „Uczestniczyłem w różnych akcjach. Rozkładaliśmy ulotki przed bramą uniwersytetu, na wykładach staliśmy pod ścianą, protestując przeciwko gettu ławkowemu, tworzyliśmy straż porządkową w czasie pochodów i wieców, kolportowaliśmy wieczorami pisma antyfaszystowskie na ulicach Śródmieścia. Zawsze w mniejszości, za każdym razem napadani przez bojówki. Bywało, że z wieczornego kolportażu ten i ów wracał pokrwawiony. Nosiłem przy sobie rewolwer-straszak, który podarował mi Marian, i gumową oponę od wózka dziecinnego. Bojówkarze używali kastetów i linek z żelaznymi kulkami”699.

88. Grupa studentów UW, aresztowanych tymczasowo za udział w zamieszkach antyżydowskich, opuszcza Urząd Śledczy przy ul. Daniłłowiczowskiej, listopad 1931 r.

O brutalnych metodach prowadzonej przez siebie walki politycznej uniwersytecka prawica mówiła otwarcie, z nieukrywaną wręcz dumą. Działo się tak już w latach 20., kiedy nie doszło jeszcze do gwałtownej eskalacji przemocy na uczelni. Ulotka Młodzieży Wszechpolskiej z maja 1926 r. zachęcała do głosowania na kandydatów tej organizacji do zarządu Bratniej Pomocy, powołując się na ich wyczyny we wcześniejszej bijatyce ze zwolennikami lewicy w budynku filharmonii przy ul. Jasnej: „Czy pamiętacie, jak w spontanicznym wzlocie ducha narodowego licho uzbrojona garstka bohaterów narodowych (kilku zaledwie miało browningi i kastety, reszta musiała sobie radzić laskami i krzesłami), śpiewając pobiła na głowę i resztę zwartą masę uzbrojonych przez Moskwę zamaskowanych krasnoarmiejców. Nie mogąc zamknąć ich w kryminale, uwięźliśmy ich w szpitalach”700.

U członków działających na Uniwersytecie prawicowych bojówek kilkakrotnie znajdywano broń palną701. Na terenie uczelni nie padły wprawdzie od kul żadne ofiary, ale studenci UW posługiwali się nią podczas rozruchów poza murami kampusu. Podczas ataku na legalny pochód Bundu i V 1937 r. członek ONR Olejniczak śmiertelnie postrzelił pięcioletniego żydowskiego chłopca i poważnie ranił kilka innych osób, które przypatrywały się manifestacji. Podczas procesu przysłuchujący się rozprawom jego koledzy reagowali śmiechem na zeznania świadków i rodziny ofiary702. Inny członek tego samego ugrupowania Władysław Jamontt w maju 1934 r. został aresztowany pod zarzutem udziału w strzelaninie w siedzibie ONR przy ul. Wolskiej. Ponieważ śledztwo przeciw niemu zostało ostatecznie umorzone przez prokuraturę w lutym 1936 r., Sąd Akademicki również zamknął wytoczoną mu sprawę dyscyplinarną703. (Gotowość do posługiwania się przemocą pchnęła później Jamontta, już jako oficera podziemia, do zaplanowania i przeprowadzenia w czerwcu 1944 r. mordu politycznego na oficerach Biura Informacji i Propagandy AK Ludwiku Widerszalu i Tadeuszu Makowieckim w 1944 r. – skądinąd pracownikach naukowych Uniwersytetu Warszawskiego704).

Radykalna prawica odrzucała jakiekolwiek ograniczenia moralne w posługiwaniu się przemocą. Nie cofała się przed fizyczną napaścią na profesorów, uznawanych przez siebie za wrogów politycznych. Jej bojówki 6 II 1933 r. poturbowały Tadeusza Wałka-Czarneckiego, a w nocy z 14 na 15 III 1934 r. pobiły na terenie UW Marcelego Handelsmana705. Profesora Kotarbińskiego, który próbował wylegitymować podczas swego wykładu jednego z prowodyrów zamieszek, „zepchnięto do wolnej przestrzeni w audytorium i przerzucano niby piłkę”706. W listopadzie 1931 r. rozgrzani ekscesami na Uniwersytecie polscy studenci rozpoczęli polowanie na Żydów również poza jego granicami, biorąc na cel żydowskie dzieci w Ogrodzie Saskim, które wyrzucali z wózków707. Bez skrupułów, brutalnie bito na uczelni kobiety. Wystarczającym powodem bywał „nieodpowiedni” wygląd, co wywoływało niepokój polskich studentów o niektóre chrześcijańskie koleżanki. „Niepokoiłem się o Murkę. Brunetka z prostym nosem, mogła być łatwo wzięta za Żydówkę. Wiedziałem, że ostentacyjnie siada po stronie lewej. Na szczęście nikt jej nie zaczepił. Widziała jednak na własne oczy, jak bojówkarze bili kolegów i koleżanki do krwi za to, że byli Żydami. Widziała, jak na sali wykładowej zakładu fizyki ściągnęli jej koleżankę-Żydówkę po schodach za włosy” – zapamiętał jeden ze studentów medycyny708. Dostępne są również relacje dokumentujące przemoc prawicowych bojówek wobec studentek-Polek, o ile stawały one w obronie swych żydowskich koleżanek, nie chciały przestrzegać getta ławkowego itp.709

Chociaż akty przemocy były na Uniwersytecie głównie dziełem radykalnej prawicy, posługiwali się nią również jej przeciwnicy polityczni, w tym przede wszystkim lewica. Ich działania miały przeważnie charakter defensywny, lecz i oni niekiedy świadomie prowokowali oenerowców i wszczynali z nimi awantury. Jeden z ówczesnych działaczy ZNMS chełpił się po latach akcją zorganizowaną w odwecie za napad na pochód pierwszomajowy w 1936 r.: „Młodzież turowska zainicjowała akcję tępienia mieczyków (znaczek w klapie – miecz opleciony wstęgą – «wąż na krzyżu» – jak określaliśmy je szyderczo). Napotkani «narodowcy» zostali pozbawieni noszonych pyszałkowato dekli korporanckich oraz swego godła, znaczka organizacyjnego; a że przy tym ucierpiały nieco (bo zostały poobdzierane) klapy marynarek, to już trudno”710. W tym samym roku, podczas listopadowej blokady Uniwersytetu prowadzonej przez prawicę na teren głównego kampusu wdarła się od strony ul. Oboźnej lewicowa bojówka, która „poturbowała przy odpowiednich okrzykach młodzież endecką i wydostawszy się bramą na Krakowskie Przedmieście zmieszała się z tłumem”711. W obronie własnej siły używali też sporadycznie Żydzi. Jeśli wierzyć relacjom „obwiepolskiej” Bratniej Pomocy, w 1931 r. studentów wyznania mojżeszowego usiłujących sforsować blokadę Uniwersytetu prowadzoną przez prawicowe bojówki wspierali sportowcy z klubu Makabi oraz występujący w cyrkach bokserzy. Również oni mieli używać „wiecówek”712.

Łatwość, z jaką na Uniwersytecie Warszawskim posługiwano się przemocą, miała z pewnością swoje szersze uwarunkowania, wynikające z tendencji występujących wtedy w całym kraju, gdzie konflikty polityczne zbyt często rozwiązywano za pomocą pięści, pałki i karabinu. Prawdą jest, że posługiwała się nią chętnie nie tylko prawica narodowa, ale również rządzący piłsudczycy, nie mówiąc nawet o komunistach713. Brak jest na ten temat wiarygodnych danych liczbowych, wszystkie dostępne relacje dokumentują jednak, że na Uniwersytecie zdecydowanie dominowała przemoc prawicowa. Radykalna prawica o coraz bardziej wyraźnych dyspozycjach totalitarnych, dla której, mimo deklarowanego przez nią przywiązania do chrześcijaństwa, cel uświęcał każde środki, nadawała pod tym względem ton kulturze politycznej uczelni. „Na uniwersytecie szefem bojówek «Falangi» był wysoki blady fanatyk, Andrzej Świetlicki [...]. Nie zapomnę jego twarzy o zapadniętych policzkach i pociemniałych oczach, kiedy podnosił z chodnika na lasce moją studencką czapkę, którą zrzucili mi w bójce” – wspomina Kazimierz Brandys, a nieco dalej dodaje: „Znałem oenerowców i komunistów o twarzach marzycieli. Totalizmy mają swoje słowo pisane oraz siłę działania, tworzące romantyczną sugestię pchnięcia naprzód historii. Jest pewien typ człowieka, który przychodzi na świat z pojęciem historii jako Boga w czasie; w ruchu dziejów widzi cel etyczny, drogę do ideałów. Tacy ludzie często ulegają promieniowaniu totalizmów”714.

89. Zamieszki przed Uniwersytetem, listopad 1931 r.

Dodajmy, że ludzi tych zarówno po prawej, jak i lewej stronie sceny politycznej kształtowała w dużej mierze właśnie kultura polityczna Uniwersytetu Warszawskiego. Nadmiernym uproszczeniem byłoby wprawdzie obarczać uczelnię wyłączną odpowiedzialnością za wyhodowanie oenerowskich pałkarzy, z których część, jak zabójcy Ludwika Widerszala i Tadeusza Makowieckiego, nie wahała się w czasie wojny popełniać bratobójczych mordów, ale można z pewnością zastanawiać się, w jakim stopniu panujący na Uniwersytecie klimat polityczny i intelektualny przyczyniał się do rozprzestrzeniania się takich postaw. Niepozbawione sensu wydaje się w tym kontekście również pytanie o wpływ, jaki doświadczenie przemocy i upokorzenia w czasach studiów miało na komunistów żydowskiego pochodzenia takich jak Jacek Różański czy Helena Wolińska, którzy w stalinowskim aparacie represji dopuszczali się później tortur, zbrodni albo mordów sądowych na prawdziwych bądź rzekomych przeciwnikach politycznych. Trudno wreszcie uniknąć refleksji, iż bierność, z jaką większość polskiej społeczności akademickiej obserwowała antyżydowskie ekscesy radykalnej prawicy, przygotowała w pewnym stopniu grunt pod późniejszą obojętność wobec Zagłady. Słowa, które napisano w czasopiśmie Bratniej Pomocy jesienią 1937 r. po wprowadzeniu getta ławkowego, okazały się pod tym względem boleśnie prorocze: „Dla Żydów nie ma miejsca w naszym środowisku, oddziela ich od nas drut kolczasty, przez który nikomu nie wolno przechodzić”715.

Agresywny nacjonalizm, antysemityzm i skłonność do przemocy, cechujące kulturę polityczną Uniwersytetu Warszawskiego, niezależnie od istnienia enklaw, w których do końca pielęgnowano wartości humanistyczne, były dotkliwą porażką uczelni jako instytucji powołanej do tego, by krzewić otwartość, tolerancję dla innych poglądów, obiektywizm i dążenie do prawdy. Młodzież przychodząca na Uniwersytet w dwudziestoleciu międzywojennym była już wprawdzie często negatywnie nastawiona do tych wartości, odrzucała „liberalizm, pacyfizm, humanitaryzm, ckliwy patriotyzm, socjalizm i inne wytwory ubiegłego stulecia”716, ale lata studiów na ogół ją w tej postawie umacniały. Efektem takiej edukacji byli wykształceni barbarzyńcy, których sposób widzenia świata, nieodbiegający wiele od nazistowskiego, dobrze oddaje artykuł w piśmie „Akademik”, opublikowany w odpowiedzi na protest Oskara Langego przeciw wprowadzeniu getta ławkowego: „Jest niepomierną perfidią twierdzenie p. Langego, że ghetto ławkowe... zepchnie do ghetta kulturę polską. Może zepchnie, ale w oczach pp. Einsteinów, Ludwigów, Mannów, Blumów, Zweigów itp. Ale o to nie dbamy”717.

Ostatnim elementem kultury politycznej Uniwersytetu Warszawskiego, który wymaga omówienia, jest pozycja kobiet w społeczności akademickiej. Ich coraz liczniejszy napływ na uczelnię, jaki nastąpił w latach 1915–1939, musiał spowodować zmiany również w sferze wyobrażeń na temat roli obu płci, zderzając się z panującymi wówczas stereotypami i normami społecznymi. Biorąc pod uwagę już choćby fakt, że w okresie tym odsetek studiujących na Uniwersytecie pań wzrósł z 10 do 42%, zakładać należy przy tym, iż ich sytuacja miała charakter dynamiczny, zmieniając się wraz z postępami emancypacji w całej II Rzeczypospolitej.

W pierwszych latach po uruchomieniu Uniwersytetu uczących się tam kobiet nie traktowano, jak się wydaje, zbyt poważnie, a one same czuły się jeszcze bardzo niepewnie w nowej dla siebie roli akademiczek, zwłaszcza w sytuacjach publicznych. Doskonale pokazuje to relacja Marii Eigerówny, która opisuje reakcje na zgłoszony przez siebie postulat, aby w zarządzie Bratniej Pomocy nie zasiadali wyłącznie mężczyźni: „Z drżeniem serca podałam do prezydium mą karteczkę z prośbą o głos. Gdy po jakimś czasie usłyszałam swoje nazwisko, szłam na mównicę, a podłoga kołysała się pode mną. Miałam wrażenie, że ani jedno słowo nie przejdzie mi przez gardło. Wzięłam się w garść. I oto wszystkie oczy skierowały się ku mnie. Nagle szalony wybuch śmiechu zawtórował mym słowom. Studenci zaczęli rzucać głośne uwagi, wykpiwające mój wniosek. Mimo to kończyłam przemówienie, nie bacząc na docinki. A potem jeden mówca po drugim wchodził na mównicę i tak czy owak wyszydzał mój pomysł. Bo i cóż – kobieta do kierownictwa Bratniaka? Studenci też potrafią zadbać o potrzeby koleżanek”718.

Dążenia emancypacyjne musiały jednak nieubłaganie narastać, bowiem w roku akademickim 1931/1932 zarząd Bratniej Pomocy postanowił wprowadzić w swym gronie parytet kobiet, odpowiadający ich liczbie w szeregach tej organizacji. (Było ich wówczas 2586 wśród ogółem 8121 członków). Kobiety zajęły w efekcie 7 spośród 31 stanowisk we władzach Bratniaka, w tym funkcje sekretarza generalnego i jednego z sekretarzy, dwóch spośród czterech członków Sekcji Kwalifikacyjnej, zajmującej się rozdziałem miejsc w domach studenckich, dwóch skarbników i kierownika Sekcji Gospodarczej719. Było to wprawdzie wyraźnie mniej niż deklarowany parytet, ale powierzone paniom zdania wskazywały, iż nie potraktowano ich w sposób czysto dekoracyjny.

Pod koniec lat 30. kobiety zajmowały już w życiu studenckim mocną pozycję, udzielały się w kołach naukowych i organizacjach politycznych, dotrzymywały mężczyznom kroku na wyjazdach naukowych i imponowały błyskotliwością jak prawniczka Irena Szmakfeferówna, „legendarna, jak ją określała Szopka Akademicka «Madame Bufeterfly», z powodu częstego przebywania w bufecie studenckim w gmachu głównym, jedna z najinteligentniejszych koleżanek, jakie spotkaliśmy na studiach, pełna uroku i fantazji, znana nie tylko ze swego dowcipu, ale i wszechstronnego humanistycznego wykształcenia”. Stosownie do tych przemian zmieniło się zachowanie mężczyzn, którzy nie mogli traktować już koleżanek z protekcjonalną wyższością lub wyłącznie jako obiektów westchnień. Na niektórych kierunkach, jak np. archeologia czy etnografia, feminizacja postępowała zresztą tak szybko, że to oni znaleźli się w mniejszości720. Jak wspomina studiująca wówczas na medycynie Irena Koprowska: „Podczas zajęć mężczyźni traktowali nas po partnersku, ale poza uniwersytetem zachowywali się jak inni młodzi mężczyźni w Polsce – szarmancko i z kurtuazją. Ustępowali nam miejsca w tramwaju, otwierali przed nami drzwi, podawali płaszcz, a zimą nawet pomagali założyć botki”721.

Inna sprawa, że nawet pod koniec lat 30. stereotypy kulturowe dotyczące kompetencji i ról społecznych obu płci wciąż jeszcze były w Polsce niezwykle głęboko zakorzenione i w dużej mierze akceptowane przez same kobiety. Jedna ze słuchaczek Wydziału Prawa, Wanda Iwanowska, pochodząca skądinąd z wpływowej warszawskiej rodziny (jej ojciec był senatorem RP), podsumowała ówczesne relacje następująco: „do rozumu i uczciwości «chłopców» my, dziewczęta miałyśmy [...] bezgraniczne zaufanie”. Dalej, charakteryzując swoją codzienną działalność w Legionie Młodzieży Polskiej, kontynuuje: „Praca czasem długo w noc. Bo «chłopcy» byli niemożliwie zalatani i zdenerwowani. Całą «czarną» robotę jak zawsze zwalali na nas, tylko, że wówczas częściej niż normalnie byli niezadowoleni”722. Mimo przebijającej w tych słowach dyskretnej ironii, zapewne będącej już efektem późniejszych doświadczeń życiowych autorki, nietrudno zauważyć, że nawet w środowiskach postępowych panował model, w którym odpowiedzialne zadania rezerwowali sobie mężczyźni, a kobiety, choć traktowane zazwyczaj z zachowaniem odpowiednich form grzecznościowych, wykonywały bez szemrania niewdzięczne czynności pomocnicze. Kurtuazja wobec płci pięknej nie była zresztą powszechna i bezwarunkowa, zważywszy, iż w tym samym czasie na Uniwersytecie żydowskie studentki bito pięściami po twarzach lub ciągnięto za włosy po schodach.

Wiele wskazuje na to, że znacznie gorzej niż studenci radzili sobie z obecnością kobiet na uczelni niektórzy profesorowie. We wcześniejszych rozdziałach zostało już powiedziane, iż kadra naukowo-dydaktyczna Uniwersytetu była bardzo silnie zmaskulinizowana, a nawet w oficjalnych wystąpieniach rektorskich poddawano jeszcze w wątpliwość sens studiowania przez kobiety, przynajmniej na pewnych wydziałach. Dość rozpowszechnione musiało być również przekonanie, że „panny idą do Uniwersytetu dla złapania męża”, skoro po latach prof. Jarra w niewielkich objętościowo i, niestety, mocno ulukrowanych wspomnieniach, poświęcił wiele miejsca polemizowaniu z tą teorią723. Myśleli tak jednak z pewnością także niektórzy ówcześni studenci, czego dowodem są wzmianki w ich wspomnieniach o „rozpieszczonych pannicach”, które na Uniwersytet uczęszczały tylko po to, „aby miło spędzać czas, no i może przy okazji złapać kandydata na męża”724. Przypadki opuszczenia uczelni przez słuchaczki wychodzące za mąż utwierdzały oczywiście taki stereotyp.

Zdarzały się sytuacje okazywania przez profesorów antyfeministycznych uprzedzeń, także wobec kobiet zatrudnionych na Uniwersytecie. W 1936 r., gdy na Wydziale Weterynaryjnym głosowano nad przyznaniem profesury nadzwyczajnej Irenie Mater nowskiej, kandydatura ta była kontestowana przez część rady, a dwóch jej członków zgłosiło wręcz wobec niej swe votum separatum725. Kilka lat wcześniej Maria Ossowska, będąca wówczas starszą asystentką na Wydziale Humanistycznym, usłyszała w prywatnej rozmowie od prof. Kazimierza Ajdukiewicza: „kobiety nie nadają się właściwie prawie do niczego. Są złymi nauczycielkami itd., itd.”. Z jej gorzkiego komentarza, iż „prof. Ajdukiewicz jest w tej sprawie bardziej jeszcze ciasny niż Kotarbiński”, wnosić należy, że także ów drugi wybitny humanista o wyraźnie postępowych poglądach nie był wolny od mizoginicznych przesądów726.

We wspomnieniach wielu prawników pojawiają się z kolei anegdoty na temat Ignacego Koschembahra-Łyskowskiego, mentalnie należącego wciąż do świata XIX w. (urodził się w 1864 r.), który „obecność pań wśród studiujących uważał wyraźnie za dopust boży”, zwracał się do swych słuchaczy wyłącznie per „proszę panów”, a zapytany o przyczyny ignorowania kobiet oznajmiał z irytacją, iż w myśl prawa rzymskiego „panowie obejmują panie”. Według innej opowieści, ten sam wykładowca, najwyraźniej chcąc publicznie zawstydzić jedną ze studentek, miał zadać jej pytanie: „Czy Pani mogłaby w starożytnym Rzymie prowadzić dom publiczny?” W odpowiedzi usłyszał ponoć: „Ja nie, bo jestem niezamężna, ale jeśli chodzi o małżonkę Pana Profesora, to nie byłoby przeszkód”. Anegdotka ta, jeśli nawet nieprawdziwa, to na pewno zgrabnie wymyślona, pokazuje nota bene, że nie wszystkie kobiety w latach 30. dawały się już tak łatwo skonfundować mężczyznom727.

Z perspektywy lat tego typu historie wspominane są przez mężczyzn z uśmiechem jako element ówczesnego kolorytu, ale dla kobiet niekoniecznie musiały być one przyjemne. Koschembahr-Łyskowski był bowiem na egzaminach postrachem studentek, które z obawy przed jego mizoginizmem starały się wyglądać jak najmniej kobieco, przebierając się „w jakąś najlichszą sukienczynę, [...] by jako przepracowana bidula, skromnie ubrana, z widocznym wysiłkiem odpowiadająca na przemyślne pytania profesora uzyskać jego względy”728. Nie zawsze to jednak pomagało. Koschembahr-Łyskowski „zirytowany ignorancją zdającej potrafił grzmieć: «Pani powinna garnki szorować, dzieci rodzić, a nie prawo rzymskie studiować»”. Inna rzecz, że i do mężczyzn zdarzało mu się powiedzieć, że powinni sprzedawać gazety „a nie wycierać ławek spodniami na Uniwersytecie”729.

Tego rodzaju seksistowskie zachowania należały wprawdzie do wyjątków, chociaż także wielu innych profesorów traktowało studentki w sposób nieco nienaturalny, najwyraźniej czując się niezręcznie w kontaktach z młodymi kobietami. Jedna z prawniczek wspomina w tym kontekście swego promotora, prof. Wacława Miszewskiego, który „odnosił się do studentek nawet z pewną galanterią, którą dziś nazwano by staroświecką, lecz zawsze z pewnym dystansem”730. Z kolei archeolog, prof. Antoniewicz czuwał nad morale swych uczennic, robiąc im wymówki o makijaż, brak pończoch czy nie dość skromną, w jego przekonaniu, sukienkę731. Powodem takich uwag były zapewne obawy, aby przebywanie w towarzystwie zbyt modnie ubranej i swobodnie zachowującej się młodej kobiety nie zostało uznane przez otoczenie za sytuację dwuznaczną, a być może Antoniewicz w ten pokrętny sposób walczył również z własnymi pokusami.

90. Profesor Wacław Makowski jako wicemarszałek Senatu RP w Pałacu Staszica podczas spotkania prawników polskich i niemieckich 15 XII 1938 r.; drugi z prawej minister sprawiedliwości Rzeszy Hans Frank – już niebawem generalny gubernator okupowanych ziem polskich

W stosunku wykładających na Uniwersytecie mężczyzn do studiujących tam młodych kobiet pojawiał się bowiem niekiedy element zainteresowania atrakcyjnością fizyczną. Jak wspomina jeden ze studentów prawa, prof. Namitkiewicz „dziewczyny pytał łagodnie, nieraz z półuśmiechem, jakby dając tym do zrozumienia, że nie bierze zbyt poważnie i na serio powołania prawniczego swojej rozmówczyni. Wszystkie one miały u niego zapewnione trójki. Ładniejsze nawet i czwórki”732. Słabość części profesorów do płci pięknej studenci nie tylko doskonale zauważali, ale i bez skrupułów wykorzystywali. U prof. Makowskiego, mającego opinię „konesera życia i kobiet”, na którego egzaminy wchodzono kilkuosobowymi grupami, mężczyźni wypychali do przodu pięknonogie koleżanki, „sadowiąc dziewczyny z wyciągniętymi jak się dało nogami”, aby w ten sposób przychylnie usposobić profesora do wszystkich zdających733. W tym akurat przypadku zainteresowanie było zresztą obustronne, gdyż Makowski, otoczony splendorem władzy jako parokrotny minister sprawiedliwości, „wysoki barczysty, o żywych czarnych oczach i szpakowatej krótkiej brodzie, zawsze nienagannie ubrany, budził westchnienia niektórych koleżanek”734.

W zdecydowanej większości przypadków wzajemne zainteresowanie atrakcyjnością fizyczną nie przekraczało, jak się wydaje, obowiązujących w tamtych czasach norm obyczajowych, choć należy odnotować, że na Uniwersytecie zdarzały się również romanse pomiędzy profesorami a studentkami, o czym wspomina np. w swych plotkarskich wspomnieniach doc. Michalski z Wydziału Lekarskiego735. Zapewne z tego powodu małżonki niektórych profesorów niechętnie odnosiły się do pojawiających się w ich otoczeniu słuchaczek, a zdarzało się nawet, iż prewencyjnie towarzyszyły swym mężom w objazdach naukowych oraz na posiedzeniach zakładów736.

Biorąc pod uwagę przedstawione powyżej fakty, stwierdzić należy, że społeczność akademicka Uniwersytetu Warszawskiego, mimo wyraźnej dominacji mężczyzn wśród kadry naukowo-dydaktycznej, pogodziła się z pojawieniem się kobiet w murach uczelni, stopniowo uznając ich obecność – z mniejszymi lub większymi oporami – za naturalną, a pod pewnymi względami wręcz atrakcyjną. Trudno oprzeć się wrażeniu, iż nieliczni przeciwnicy emancypacji kobiet z biegiem czasu coraz bardziej zaczynali uchodzić za niegroźnych dziwaków. Pod koniec lat 30. kultura polityczna Uniwersytetu pozostawała wciąż jeszcze nieco patriarchalna, ale nie była już w ogólnym rozrachunku mizoginiczna.

Względna łatwość, z jaką przyjęto pojawienie się kobiet na Uniwersytecie Warszawskim, wyraźnie kontrastowała z postępującym wykluczaniem ze społeczności akademickiej osób pochodzenia żydowskiego. Jest znamienne, że w ciągu ćwierćwiecza, które upłynęło od uruchomienia uczelni w 1915 r. do przerwania przez nią działalności po wybuchu II wojny światowej, odsetek studiujących na niej Żydów zmniejszył się z 51% do 14%, podczas gdy odsetek kobiet wzrósł z 10 do 42%. Nie oznacza to oczywiście, iż kobiety wypierały z Uniwersytetu Żydów. Oba przeciwbieżne zjawiska były natomiast skutkami modernizacji społecznej, dokonującej się wówczas w Polsce w przyspieszonym tempie. Jakkolwiek w potocznym rozumieniu nacjonalizm, którego jednym z przejawów był antysemityzm, wydawać może się daleki od nowoczesności, stanowił on w istocie, jak uważa teoretyk tego zagadnienia Ernst Gellner, jej kluczowy komponent, integrujący rodzące się społeczeństwo przemysłowe i zastępujący słabnące więzy lokalne, rodzinne, religijne i stanowe737. Niezależenie od moralnej oceny jego skutków, panujący na Uniwersytecie nacjonalizm, podobnie jak awans kobiet, był więc wyrazem modernizacyjnych aspiracji kształcących się tu przyszłych elit polskiego społeczeństwa.

Gellner podkreśla też kluczową rolę wyższych uczelni w procesie kształtowania się nowoczesności opartej na nacjonalizmie, co z powodzeniem można odnieść również do Uniwersytetu Warszawskiego: „Fundamentem obecnego porządku społecznego nie są już oprawcy, lecz profesorowie. Głównym narzędziem i symbolem władzy nie jest już gilotyna, lecz uroczyście nadany doctorat d’état. [...] Źródłem nacjonalizmu są szczególne wymogi strukturalne społeczeństwa przemysłowego. Ruch ten nie jest owocem ideologicznej aberracji ani nadmiaru uczuć. Choć ci, którzy w nim uczestniczą, prawie bez wyjątku nie wiedzą, co czynią, ich działalność stanowi tylko zewnętrzny przejaw czegoś znacznie głębszego: nieuchronnego procesu wzajemnego dopasowywania się państwa i kultury”738. Tak też należy interpretować kulturę polityczną Uniwersytetu w okresie międzywojennym.